RAFAŁ ŁOBODA

 

DETEKTYW LOWIN KONTRA FRONT WYZWOLENIA BOBRA

 

 

 

 

Dochodziło niewyspane południe. Otwierałem właśnie drzwi do kamienicy przy Błotnistej, patrząc na świeżo powieszoną reklamę nowego kremu orzechowego. Uśmiechnięta wiewiórka o cudnej aparycji szczerzyła ząbki, najwyraźniej bardzo zadowolona z życia.

Wzruszyłem ramionami i zszedłem ostrożnie po krzywych schodach wprost do sutereny. Biuro powitało mnie cierpką wonią spleśniałego tynku i zakurzonych mebli, starej gorzały i niedopałków rzuconych pod parapet. Wyobraziłem sobie, co Ofelia powiedziałaby na ten bałagan. Nic miłego. A potem zakasałaby rękawy i wzięła się do roboty. Oczami wyobraźni ujrzałem ją podczas sprzątania – ryjek pełen szaszłyków z ważek, króciutkie szorty i… Zapomnij, Lowin. Było, minęło. Rozpamiętywanie w niczym nie pomoże.

Może najwyższy czas wywietrzyć? Nie miałem problemu z tym aromatem męskości, za to klienci…

Klienci! Dobre sobie. Żadnego zlecenia od tygodni, a jedyną osobą, która odwiedzała moją ciemną, zawilgoconą norę, był listonosz z pękiem rachunków. Wyglądało na to, że nikt nie zamierzał zaufać ropuchowi wykonującemu profesję detektywa. Smutne czasy.

Sytuacja wydawała się poważna. Ba! Beznadziejna. Długi rosły z dnia na dzień i nawet lichwiarze na mój widok zamykali lokale. Przyszłość rysowała się pod znakiem kartonu koło mostu.

Nalałem sobie drinka, usiadłem za biurkiem i rozpocząłem kolejny nudny dzień. Minęły może ze dwie godziny, które spędziłem na porządkowaniu szuflad i przycinaniu komara, gdy usłyszałem kroki na schodach, a potem przez oszklone drzwi weszło dwieście gramów rudego cudu.

Wiewiórka.

Sunęła przez podłogę jak roztopione lody. Gapiłem się bezwstydnie na smukłe nogi wystające ze zdecydowanie zbyt krótkiej czarnej sukienki, talię godną zagłodzonej osy oraz piersi opatulone cienką warstwą materiału i grubą chmurą moich marzeń. Ogon miała puszysty i wielki, przesuwała nim po meblach, ale nie protestowałem – idealnie wycierała kurze. Spływające z boku głowy włosy miała tak zakręcone, że chyba przepaliła lokówkę. Wśród nich jaśniał biały kosmyk. Nie zwracała uwagi na brud, a wchodząc, nawet nie zmarszczyła lekko zadartego noska.

Znałem takie jak ona – kobiety, przy których powinieneś schować portfel do sejfu i zapiąć rozporek tak wysoko, aż zostawi ślady na szyi.

Proszę usiąść, pani…

Posadziła zadek na krześle po drugiej stronie biurka.

Panno. Na imię mi Rothaarigundnassa. – W jej stworzonych do całowania usteczkach te słowa zabrzmiały niczym wybuch petardy w dłoni.

Może troszkę się zakrztusiłem. Może na pewno. Nasunąłem bardziej fedorę, by ukryć zmieszanie. Kto wymyślił to imię? Babcia z paraliżem strun głosowych?

Czym mogę służyć, panno… Rurhdagnaso?

Spojrzała wielkimi ślepiami, niewinnymi jak świeży skrzek i czarnymi jak moja sytuacja finansowa. Obiecywały wiele, a jeszcze więcej zostawiały wyobraźni. Nagle moje gacie złożyły petycję o okład z lodu.

Proszę mi mówić Rota.

Nie oszukiwałem się. Nie dla misia miodek. Takie lalunie schodziły tu, bo czegoś „chciały” lub „potrzebowały”. Zastanawiałem się, którą opcję wybierze.

Potrzebuję pomocy. Chcę pana wynająć.

A zatem obie. Z jej głosu przebijała desperacja. Naprawdę potrzebowała pomocy albo potrafiła grać na facetach równie łatwo, jak łupała orzechy.

Więc? – spytałem, gdy cisza się przedłużała. Kapanie wody z sufitu rozbrzmiewało melodramatycznym echem. Co pewien czas migała naga żarówka. W kącie odpadł kawałek tynku. Romantyzm wręcz kipiał. Bałem się, czy mi nie sparzy błon pławnych.

Lubi pan przycinać komary?

Spojrzałem na biurko, gdzie leżał lekko przystrzyżony owad.

Po skrzydełkach mam zgagę – odparłem, wystrzeliłem językiem i komar zniknął w mojej przepastnej gębie. Niedogotowany.

Rota westchnęła, po czym wstała. Podeszła do okna i spojrzała w dal, co było nie lada wyczynem, zważywszy na to, że zamurowałem je rok temu. Neon monopolowego po drugiej stronie ulicy przeszkadzał mi w drzemce.

Mogę mówić szczerze, panie…?

Moje nazwisko widniało wtopione w szkło drzwi i na tabliczce stojącej na biurku, dokładnie między nami. Uznałem jednak, że Rota nie przyszła tu popisywać się swoją spostrzegawczością i jeśli chciała grać słodką głuptaskę, ja zamierzałem tylko dobrać pionek.

Lowin. Dżast Lowin – odpowiedziałem z uśmiechem.

Dżast? Ciekawe.

Ciekawość to moje drugie imię. – Pozwoliłem sobie na niewinny żarcik.

Miło mi, panie Dżast Ciekawość Lowin – odparła zupełnie poważnie.

Zmarszczyłem czoło. Wciąż nie potrafiłem jej rozgryźć.

Wróciła na krzesło. Najwidoczniej podjęła decyzję, czy powierzyć mi sprawę.

Panie Lowin. Porwano mojego wujka, profesora Kloppenheimera.

Policja…

Nie ufam policji – przerwała, po czym założyła nogę na nogę, bardzo powoli i z premedytacją. Oho! Zaczęła targi i urabianie biednego Lowina. Żadna z jej sztuczek nie stanowiła dla mnie tajemnicy. No dobrze, stoczyłem krótką, lecz bezlitosną potyczkę z moimi oczami, aby patrzyły na jej pyszczek.

Wywalczyłem remis. Ledwo.

Podała mi zdjęcie. Drobny podstarzały wiewiór w kitlu uśmiechał się do obiektywu.

Wie pani, kto za tym stoi?

Nazywają siebie Frontem Wyzwolenia Bobra. Wujcio mówił, że pracuje nad czymś niezwykłym, ale nie znam szczegółów. Boję się, że wynalazek wpadnie w ręce bobrów. To nieobliczalne stworzenia. 

Bobry. Miałem z nimi do czynienia już wcześniej. Okrutne plemię drzewogryzów, podzielone na wiecznie skłócone paramilitarne organizacje. W ich łapach nawet przegniły żołądź zamieniał się w potencjalne narzędzie mordu.

To wygląda na grubszą sprawę, panno Roto.

Sięgnęła do torebki nie większej niż ogonek od beretu, wyjęła igłę modrzewia i wsadziła między błyszczące ząbki. Pospieszyłem z zapalniczką. Woń nie pozostawiała złudzeń co do marki: „Leśna Rozkosz”. Młode lisice drążyły je delikatnymi łapkami i wypełniały garściami sosnowej żywicy z paprocią. Sam nabrałem ochoty, aby zapalić, ale w szufladzie trzymałem tylko igły mniej luksusowej – właściwie najgorszej – marki „Bezrobotne”. Podejrzewałem, że te drążyły stare jeże między dłubaniem w nosie a wizytą w latrynie.

Podejmie się pan?

Miałem jakiś wybór? Uznałem, że wolę zatańczyć krwawy balet z bobrami niż trafić pod most.

Biorę dwie kostki miodu dziennie plus wydatki. 

Jej smukła dłoń znów sięgnęła do torebki, tym razem wyciągając tabliczki suszonego miodu. Pięć, dziesięć, dwadzieścia! Wysokoprocentowe, świeżo prasowane, równe i błyszczące. Jak ona je tam zmieściła? Każda tabliczka składała się z dziesięciu kostek. Każda kostka kusiła mnie jak muszy kebab.

Wybałuszyłem gały, a moje podgardle uznało, że czas najwyższy zrobić ze mnie durnia i nadęło się z ekscytacji, aż zaskrzypiało biurko. Wpatrywałem się w żółtą fortunę, próbując oszacować jej wartość. 

Zapłacę trzysta kostek, panie Lowin. Trzydzieści teraz, pozostałe, gdy uratuje pan wuja i odstawi do mnie całego i żywego. Pomoże mi pan, prawda?

Pokiwałem głową, wypuszczając nadmiar powietrza i wyciągnąłem łapę.

Mam tylko jeden warunek.

Oooczywiście…

Proszę zająć się tą sprawą samemu i nikomu o niej nie wspominać.

To dwa warunki.

Zmarszczyła czoło, po czym zachichotała. Urabiała mnie jak ciasto, a ja byłem gotów dodać drożdże.

W porządku, panno Roto – stwierdziłem. – Biorę tę robotę.

Podała mi trzy tabliczki miodu i kartkę z numerem telefonu.

Doskonale. Proszę dać znać, gdy uratuje pan wujcia.

Wyszła, prezentując wdzięki i machając zakurzonym ogonem. Odgrywała swoją rolę do końca, abym przypadkiem się nie rozmyślił.

 

***

 

Po wyjściu Roty odczekałem godzinkę, wdychając ulatującą woń leśnej rozkoszy i zmieniając sobie okłady z lodu. Front Wyzwolenia Bobra. Nie znałem ich, ale to znaczyło tylko tyle, że ich nie znałem. Musiałem zasięgnąć języka. Włożyłem stary prochowiec, otrzepałem nieodłączną fedorę, zapakowałem do kieszeni spluwę i amunicję, po czym ruszyłem do pracy.

Wciąż nie mogłem dojść do siebie po rozstaniu z Ofelią. Moje życie przypominało kulę gnojarza – miałem wrażenie, że siedzę w jej środku, oblepiony brudem i toczony w nieznanym kierunku. Widziałem odbicie mojej pięknej ryjówki w zmarszczonych kałużach i w mroku bocznych alejek. Myślami balansowałem pomiędzy sprawą a kształtem wygłodniałego ryjka Ofelii, żującego nieodłączną przekąskę.

Może trzysta złocistych kwadracików od rudej ślicznotki polepszyłoby mój los? Może, może… Nie pozwalałem sobie na luksus marzeń.

Mżyło. Błonami wybijałem ponury rytm na śliskim chodniku. Rytm gnijącego miasta.

Za rogiem słyszałem młode fretki sprzedające swoje ciała za kostki miodu, kłamliwe szczury zachwalające z ulicznych straganów pieczone mrówki, choć każde rozsądne zwierzę wiedziało, że to mięso z karaluchów. Migające neony zapraszały do nocnych klubów, gdzie równie dobrze mogłeś napić się rozwodnionej jagodzianki, jak dostać w mordę od naćpanego jeża, który wciągnął za dużą kreskę jabłecznika.

Po wojnie z Robalami miasto schodziło na pchły i nawet deszcz nie mógłby zmyć z ulic całego brudu.

Niech to szlag! Spokojnie, Dżast, bo znów ci się nadęło podgardle.

Jedna myśl nie dawała mi spokoju. Rota. Taka kobieta nie powinna wynajmować faceta mojego pokroju. Coś tu nie pasowało, a ponieważ nauczyłem się ufać instynktowi, skręciłem w stronę rzeki i minąłem szałasy bezdomnych myszy. W końcu, w cieniu mostu usłyszałem piosenkę szczurzych imigrantów:

 

Widziałam orła cień,

do góry wzbił się niczym wiatr

niebo to jego świat

pieprznął w gałąź, w błoto spadł!

 

Ochrypłe śmiechy wskazywały na dobry humor śpiewaków. Wyszedłem ze ściany deszczu wprost na zebraną wokół rozpalonego koksownika grupę szczurów.

Kogo moje piękne oczęta widzą? – powiedział jeden ze ślepiami tak zaropiałymi, że powinien mieć na nich szyby naftowe.

Cześć, Wrzodek.

Naprawdę miał na imię Staszek. Nazywali go Wrzodkiem, bo potrafił zaleźć za skórę bardziej niż czyrak na zadku. Poznałem go, pracując w kreciej dzielnicy. Banda młodocianych szczurów podrzucała bogatym kretom środki na przeczyszczenie i kradła papier toaletowy. Staszek pomógł mi ich wytropić. To była cuchnąca sprawa i jej smród ciągnął się za mną przez wiele dni.

Czego potrzebuje mój ulubiony ropuch? – Wyciągnął łapę z butelką. – Agrestowczyka? Sam pędziłem…

Trzeba powęszyć i to na wczoraj. Wiewiórka, wyższa klasa, nadziana miodem jak schowek niedźwiedzia, biały kosmyk we włosach. Przedstawia się imieniem Rothaarigucośtam. Chcę wiedzieć o niej, ile się da.

Wrzodek podrapał się pod pyskiem końcówką ogona.

Szukanie jednej wiewiórki w całym mieście? To zadanie niemożliwe…

Wyjąłem tabliczkę miodu.

– …którego podejmiemy się z największą przyjemnością.

Informuj mnie – poleciłem, rzucając mu słodki specjał.

 

***

 

Minęło parę godzin spędzonych na typowej pracy detektywa – zadawaniu pytań, wyciąganiu przysług i oddzielaniu prawdy od kłamstwa. Natrafiłem na trop Barnaby – świstaka albinosa, od czasu do czasu handlującego z bobrami kontrabandą. Trop skierował mnie do „Wymiotującej Żyrafy”.

Bywałem w najpodlejszych spelunach Nowego Leśniczowa: Od potrawki z ważki w „Muszym Pierdzie” dostałem takiej biegunki, że tylko owoce tarniny utrzymały moje jelita na miejscu, a w „Różowym Kopytku” spotkałem ekstremistki z Ligi Loch i aż żal wspominać, co mi zrobiły. „Wymiotująca Żyrafa” prezentowała się nieco lepiej. Tak o oczko komara lepiej. Podłoga z linoleum, żyrandole z połową przepalonych żarówek i krzywe stoły z ceratą w ohydną kratę, która aż kłuła w oczy. Nozdrza zaś drażnił zapach przypalonej dżdżownicy.

Miałem szczęście. Klientów praktycznie nie było. W zacienionym kącie dwie kuny wymieniały ślinę, na małej scenie sfatygowany czarny myszor z saksofonem na przemian grał i śpiewał ochryple What a wonderful wolf, a po parkiecie sunął chuderlawy borsuk z wyliniałą lisicą. Biedaczka najwyraźniej spała, co nie przeszkadzało borsukowi w tańcu.

Nagle zauważyłem Barnabę. Albinos siedział przy stoliku blisko baru i sączył coś ze szklanki. On też mnie spostrzegł i zanim zdążyłem choćby mrugnąć, skoczył na równe łapy, rzucił się do tylnych drzwi i wybiegł prosto w deszcz.

Popędziłem za nim. Alejka na tyłach śmierdziała zgnilizną i resztkami robactwa. Sadziłem susy przez ściany spadającej wody. Wśród kałuż błony pławne mają przewagę nad łapami, więc po chwili zobaczyłem go za śmietnikiem. Wtedy coś mi śmignęło koło głowy. Strzelał, jak biegał – niedbale i w desperacji. Sięgnąłem po spluwę, załadowałem kamień na gumę, wyjrzałem i wypuściłem suwenir. Krótki pisk powiedział mi wszystko. Zrobiłem dwa susy i stanąłem nad półleżącym, opartym plecami o ścianę białasem. Między oczami zaczynał mu wyrastać guz, lecz koleś nie ustępował. Zobaczył mnie i chwycił łapą procę. Naciągnąłem swoją broń, patrząc mu prosto w ślepia.

Wiem, co myślisz, draniu. Czy napiąłem ją wystarczająco mocno? Pozwól, że ci wyjaśnię. To Snail&Weasel z gumą ze ścięgien młodej sarny. Takie cacko powali warchlaka z pięćdziesięciu kroków. Więc jak będzie? Chcesz zarobić jeszcze jedną dziurkę w nosie?

Szwięty Jeżu, poddaję szę! – Uniósł łapy do góry. – Kim ty jesztesz?

Wróżką Zębuszką – syknąłem. – Gadaj albo zabiorę ci jedynki. Profesor Kloppenheimer! Gdzie go trzyma FWB?

Nie wiem, przyszęgam!

Drętwieją mi palce. Chcesz jeść łodygi przez słomkę?

Baza przy Wodopojówce! Wiem tylko tyle!

Poluzowałem gumę.

Jeśli piśniesz bobrom choćby słowo, to cię znajdę.

Odwróciłem się i poczłapałem alejką. Z ronda fedory spływał brudny deszcz.

Nigdy ci szę nie uda! – krzyknął Barnaba.

Wyjąłem z kieszeni bezrobotnego. Odpaliłem, zaciągnąłem się ostrym dymem o posmaku latryny.

Jeszcze zobaczysz – szepnąłem, niknąc w cieniu.

 

***

 

Nie uda mi się – stwierdziłem. – Nie uda – powtórzyłem, aby mój zakuty łeb koniecznie zrozumiał. Lornetka nie pozostawiała złudzeń. Musiałem przyznać bobrom, że potrafią budować. Bazę otaczało ogrodzenie zwieńczone drutem kolczastym, wieże strażnicze szperały w ciemności reflektorami, wśród drewnianych budynków przechadzały się futrzaki. Przy mundurach widziałem wielkie proce.

Cierpliwie szukałem śladu profesora Kloppenheimera. Wkrótce dopisało mi szczęście. Bóbr z miską orzechów laskowych zniknął za drzwiami szopy przy samej rzece. O ile któryś z tych paramilitarnych drani nie miał problemu z osobowością, to porwanego wiewióra trzymali właśnie tam.

Potrzebowałem pomocy jak kijanka wody. Na domiar złego do głowy przychodziła mi tylko jedna osoba, którą mógłbym poprosić. Ale co z warunkiem Roty? Czy moja ruda pracodawczyni wpadnie w szał, gdy go złamię?

Ofelio… przybywam.

 

***

 

Mieszkała w skromnym domku na skrzyżowaniu Miodoliża i Dziuplanej. Wszystko było tak, jak zapamiętałem: drewniany płotek, który sam malowałem, za nim brukowana ścieżka z przyciętym trawniczkiem po obu stronach, w końcu drzwi i kołatka w kształcie zdekapitowanego karalucha. Z dachu kapała woda, a schody na ganek błyszczały w świetle ulicznej latarni.

Z mieszaniną przerażenia i ekscytacji człapałem do wejścia niczym samiec modliszki witany w łożu. Wiecie, ile jedzą ryjówki? Ofelia jadła, nie… pochłaniała, żarła i opychała się bez przerwy. Musiała, aby żyć. Wiązaliśmy jakoś koniec z końcem, ale sznurek się ostatecznie wystrzępił. Nie starczyło mi miodu na wyżywienie nas obojga. Zostawiłem jej wszystko, co miałem, i odszedłem.

Przez drzwi słyszałem śmiechy i podniesione głosy.

Zapukałem.

Otworzyła, wypuszczając na deszcz ciepłe światło i zapach śliwek.

Dżast? – zapytała z pełnym ryjkiem, krople soku pociekły jej spomiędzy zębów. Potrafiła jeść i gadać jednocześnie. Kwestia wprawy, jak sądzę.

Witaj, laleczko – odparłem, uchylając ronda fedory. Syciłem oczy jej widokiem, jak ona brzuch śliwkami. Oparła się o framugę. Czarne przylizane futerko, potargana bluzka i krótkie spodenki z zaschniętymi plamami. Nie miała lodowatego seksapilu Roty, kobiecego arsenału sztuczek do zawracania facetom w głowach. To była dziewczyna, przy której ogonku chcesz się budzić każdego ranka i która usmaży ci ślimaczki odziana tylko w twoją koszulę i stringi z pajęczyny.

Zajrzałem jej przez ramię.

Pisklę kruka, ledwie wyrośnięta wrona i młode nornicy siedziały przy okrągłym stole; przed nimi leżały porozrzucane kolorowe papierki, kostki, figurki i kawałki nadziewanej dżdżownicy.

Nie możesz strzelać do smoka z ognistej kuli! – krzyknęła wrona. – Ma odporność na ogień!

Moja postać jest do bani – lamentowała norniczka. – A ten magiczny pierścień, który mi daliście, wcale nie pomaga.

Ofelia zamknęła delikatnie drzwi.

Znów grasz – stwierdziłem. Zanim się poznaliśmy, prowadziła sesje gier fabularnych dla bogatych dzieciaków z Wysokodrzewa. Przynosiły jej przekąski i drobne upominki. Potrafiła się z nich skromnie utrzymać.

Radzę sobie.

Pewnie, szło jej lepiej niż pewnym ropuchom w zawodzie prywatnego detektywa. Postanowiłem przejść od razu do sedna.

Mam robotę i przydałaby mi się pomoc.

Przyszedłeś tu tylko z tego powodu? Och, Dżast. Miałam nadzieję…

Lepiej ci beze mnie. Potrzebujesz futrzaka z miękką sierścią, wypchanym portfelem i normalną pracą, przez którą nie musisz czekać z drżącym sercem, czy wróci, czy… 

Ale pierdoły! – krzyknął przechodzący obok podstarzały jeż. Wyraźnie zalatywało od niego korzeniówką. 

Pokazałem mu palcem, co myślę o takim bezczelnym wtrącaniu się w nie swoje sprawy, ale zignorował mój gest. 

No, aż mi igły rdzewieją! – wrzasnął. – Pocałuj ją, durniu!

Co za bęcwał! Przepraszam za niego, maleń… – nie zdołałem dokończyć, bo moją gębę nagle zatkał słodki ryjek o smaku śliwek. Skończyliśmy masować sobie dziąsła językami dopiero po dłuższej chwili.

Możemy zdobyć dużo miodu – powiedziałem. – Dostaniesz ponad sto kostek. Starczy na nową lodówkę i wielki zapas żarcia. Jestem ci to winien.

Jesteś mi winien o wiele więcej – wyszeptała, a ja nie bardzo rozumiałem, co ma na myśli. – To niebezpieczne?

O! Skąd to pytanie? W wojsku ty pierwsza pakowałaś ryjek do każdego mrowiska.

Byłam młoda i głupia.

Wciąż jesteś. Młoda, oczywiście – dodałem, gdy zmrużyła ślepia. – Zróbmy to. Taka okazja może się już nie powtórzyć.

 

***

 

Wiosłowaliśmy zgodnym rytmem. Jak zapewniał właściciel wypożyczalni łodzi, ta motorówka trzymała w sobie więcej mocy niż młody dzięcioł po dopalaczach, jednak plan odbicia profesora wymagał zastosowania trudnej sztuki podchodów i infiltracji, dlatego polegaliśmy na sile ramion. Księżyc ledwo wyglądał zza chmur, wiaterek marszczył powierzchnię wody, a my, ubrani na czarno, zbliżaliśmy się od strony Wodopojówki do nieobsadzonej części bazy. Duma bobrów była ich największą słabością. Nie spodziewały się ataku z wody.

Wciągnęliśmy łódź na brzeg i ukryliśmy w zaroślach. Znów poczułem się jak w wojsku. Przed oczami stanęła mi wizja nacierających hord czerwonych mrówek. Dopiero dotyk Ofelii przywrócił mnie do rzeczywistości. Na dalszej drodze stanęło nam wysokie ogrodzenie z rozciągniętej między drewnianymi słupkami siatki zwieńczonej drutem kolczastym.

Mieliśmy szczęście. Przy ścianie szopy, gdzie trzymano profesora, dwa bobry paliły igły, oglądając jakiś pęk zdjęć i chichocząc pod nosami.

Z Ofelią rozumiałem się bez słów. Dobyliśmy proc. Siatka miała wystarczająco duże oczka.

Poszły!

Oba kamienie trafiły jednocześnie. Bobry nakryły się ogonami i legły pod ścianą. Upuszczone zdjęcia powoli spadały na ziemię. Spojrzałem na boki, ale wyglądało na to, że nikt nas nie widział. Chwyciłem ogrodzenie.

Przecinaj – szepnąłem.

Co takiego? Przecież to ty miałeś wziąć nożyce.

O… 

Nie mów, że zapomniałeś – warknęła Ofelia.

Spróbowałem udobruchać ją komplementem.

Wybacz, twoje piękno zawróciło mi w głowie.

Już ja wiem, gdzie ci zakręciło. Co teraz?

Nie jest aż tak wysoko. Osłaniaj mnie – odrzekłem, rozciągając nogi.

Co…?

W szkole byłem najlepszym skoczkiem w kijańskiej drużynie lekkoatletycznej. Nadeszła pora na ropusze sztuczki. Ugiąłem nogi i skoczyłem, jak przystało na zwycięzcę młodzieżowych zawodów. Prawie się udało. Zahaczyłem o drut kolczasty pewną drogą mi częścią ciała, której używałem do siedzenia, i zawisłem po drugiej stronie płotu. 

Co za wstyd! Bieganie z gołym zadkiem ujmie mi nieco heroizmu, ale miałem nadzieję, że przynajmniej Ofelii taki widok się spodoba.

Szarpnąłem parę razy i w końcu materiał puścił, a ja spadłem i wylądowałem już bez przeszkód.

Może jednak zardzewiałem od szkolnych czasów.

Bobry niczego nie zauważyły. Omijając światła szperaczy, podszedłem do szopy. Zajrzałem przez okienko. Profesor majstrował przy skomplikowanym urządzeniu, a na krześle obok siedział bóbr, wczytany w „Kwartalnik Dentystyczny”. Pusta miska po orzechach nasunęła mi pewien pomysł…

Z procą w łapie zapukałem do drzwi.

Orzechy dla profesora.

Właź – burknął bóbr.

Więc wszedłem. Nie spuszczając oczu z zaczytanego strażnika, załadowałem procę i stanąłem przed nim.

Lubisz placki?

Hę? – spytał, opuszczając gazetę.

Puściłem gumę i kamień grzmotnął go w czaszkę. Pechowiec oklapł na krześle. Kloppenheimer patrzył na mnie w milczeniu. 

Profesorze. Przybyłem na ratunek.

Nareszcie. Ci hultaje karmią mnie starymi orzechami.

Spojrzałem na żelastwo za nim.

Co to jest?

MAGIA.

Magia to zjeść larwoburgera przy Szóstej Alei i nie zapchać sedesu.

Magnetyczny Absorbator Grawitacyjnych Immersji Anormalnych – wyjaśnił, nic nie wyjaśniając. – Chodzi o to, że…

Machnąłem łapą.

Dobra, dobra. Zostańmy przy magii. I co to robi?

Profesor wyraźnie się podniecił. Trząsł wąsiskami jak przy wściekliźnie.

Jestem blisko przełomu. MAGIA pozwoli zamienić skorupy orzechów laskowych w sam orzech. Dodatkowe dwadzieścia czy trzydzieści procent! To zrewolucjonizuje…

Cicho! – przerwałem. Zbliżały się głosy roześmianych bobrów. – Musimy uciekać.

Chwileczkę. Nie pozwolę, aby MAGIA wpadła w niepowołane łapy.

Profesor wyjął ze sterty narzędzi młotek i kilkakrotnie uderzył w maszynę. Następnie wpakował do dużej teczki jakieś dokumenty i przycisnął ją do piersi. Wyjrzałem zza drzwi. Patrol bobrów zatrzymał się, by zapalić igły. Ależ ci płaskoogonowcy kopcili! Pociągnąłem profesora i wyskoczyliśmy na ciemny plac. Gdy dotarliśmy do ogrodzenia, Kloppenheimer zadał niezwykle istotne pytanie.

Jak przejdziemy przez płot?

Po drugiej stronie siatki Ofelia w milczeniu rozłożyła ręce.

Hm – mruknąłem. – Nie przypuszczam, by potrafił pan skoczyć nad ogrodzeniem?

Żarty sobie robisz, młody płazie?

Wtem spłynęło na nas jaskrawe światło.

Najeźdźcy! – krzyknął bóbr z wieży strażniczej. Rozbrzmiały miarowe uderzenia ogona.

Też mi ratunek – skomentował niegrzecznie profesor.

Wiedziałem, że lada chwila zaczną latać kamienie. Bobry może nie chciały zranić profesora, za to z pewnością nie przeszkadzałby im martwy ropuch. Pozostało improwizować…

Trzymaj teczkę – poleciłem.

Co?

Nie siląc się na wyjaśnienia, jedną ręką złapałem profesora za kołnierz, a drugą za pasek spodni.

Co zamierzasz, amebo?! – wrzasnął, kiedy zacząłem nim huśtać.

Pierwsze kamienie spadły tuż obok.

Ofelia napięła procę.

Dżast! Pospiesz się!

Panuję nad sytuacją! – odkrzyknąłem. Jak wspominałem, należałem do kółka sportowego i choć może nogi mi nieco osłabły od tego czasu, to w łapach czułem siłę rosomaka.

Rzuciłem profesorem.

Dwie rzeczy zdarzyły się wtedy jednocześnie.

Po pierwsze, dostałem pociskiem małego kalibru w poraniony drutem kolczastym zadek, co sprawiło, że zawyłem głośniej niż młody wilk po udanych godach.

Po drugie, profesor w następstwie efektownego, lecz niekoniecznie efektywnego lotu zarył facjatąw słup i zamarł wczepiony częściowo w siatkę.

Na moment zapadła cisza. Nawet bobry umilkły. Ofelia patrzyła na mnie z wyrazem przerażenia na pysku.

Rozpłaszczyłeś profesora.

Przejściowe trudności – odrzekłem, rozcierając obolałe miejsce pod plecami. Następny pomysł nieśmiało zapukał mi do głowy. Skoro profesor już niefortunnie zawisł na płocie, to czemu by tego nie wykorzystać? Brzmiało sensownie. Wystarczy skoczyć na drewniany słupek gdzieś pod Kloppenheimerem i nasz wspólny ciężar, plus siła uderzenia, złamią ogrodzenie.

Sprężyście wyskoczyłem w powietrze. Wszystko poszło gładko prócz tego, że wpadłem prosto w profesora, co wzbudziło u niego ochrypły jęk, a u mnie poczucie winy i niemałą ulgę, że lądowanie okazało się bardziej miękkie, niż przypuszczałem.

Na szczęście słup zaskrzypiał, pękł i przewrócił się razem z nami. Moja dzielna Ofelia bombardowała bobry kamieniami. Jej drobne łapki poruszały się z prędkością błyskawicy, ładując, naciągając i wypuszczając kolejne pociski. Krzyki bólu potwierdzały, że w celności nadal nie miała sobie równych. Podniosłem nieprzytomnego wiewióra, zarzuciłem sobie na ramię i ruszyłem pędem w stronę łodzi, z Ofelią podążającą o krok za mną.

Bobry goniły nas, jakbyśmy nadepnęli im na ogon. Rzuciłem profesora na pokład, usiadłem za sterem.

Wskakuj! – krzyknąłem do Ofelii, odpalając silnik.

Ledwo wylądowała na pokładzie, motorówka wyrwała w jazgocie spienionej wody.

 

***

 

Rota wyznaczyła doki na miejsce spotkania. Osobliwy wybór, ale w końcu to ona trzymała miód, więc co mogłem zrobić? Poleciłem Ofelii ukryć się w cieniu kapitanatu, po czym zarzuciłem sobie Kloppenheimera na ramię i ruszyłem w stronę słabo oświetlonego placu, pełnego kałuż i śmierdzących wyziewów z kanalizacji. Profesor był wciąż nieprzytomny. Miałem nadzieję, że nie uszkodziłem go za bardzo.

Rota stała naprzeciwko nas w otoczeniu kilku muskularnych wiewiórów w garniakach.

Profesor? – zapytała.

Zemdlał z nadmiaru wrażeń, ale dojdzie do siebie.

Ułożyłem Kloppenheimera na ziemi.

Miód?

Sięgnęła do torebki, ale zamiast spodziewanej zapłaty ujrzałem, jak wyciąga i wkłada do pyszczka igłę leśnej rozkoszy. Jeden z wiewiórów użyczył ognia.

Jest pewien problem, panie Lowin. Prosiłam, aby pan nikomu nie wspominał o naszej akcji.

Zdusiłem instynktowną chęć spojrzenia w kierunku Ofelii.

Nie wiem, o czym…

Moi chłopcy widzieli pana z ryjówką. Tą, która stoi tam w cieniu. Ma mnie pan za głupią?

Odpowiedź sama się cisnęła na usta, ale zdusiłem ją w zarodku, przez co wyczerpałem zapas samokontroli na miesiąc.

Słuchaj, panienko. Dostarczyłem profesora zgodnie z umową. Wezmę miód i zapominam o tobie i całej sprawie.

Rozłożyła łapki.

Tatuś nauczył mnie, że jak ktoś chlapnął jęzorem raz, to chlapnie i drugi.

Gwizdnęła, igła wyskoczyła jej z pyska i Rota z przekleństwem, o które bym jej nie podejrzewał, schyliła się, by ją podnieść. Tymczasem ochroniarze dobyli spod garniturów wielkie proce. Niech to skrzek kopnie! Pora brać nogi za pas.

Zdążyłem zrobić parę susów, zanim kamienie zaczęły świstać niebezpiecznie blisko. Ofelia już uciekała, ale tym razem nie dość szybko. Wyciągnąłem do niej łapy, niestety, zanim zdołałem ją pochwycić, coś gwizdnęło i nagle z pięknego ryjka Ofelii bryznęła krew i kawałki futra.

Ryknąłem, jakby to mnie trafili, wziąłem Ofelię pod ramię i zniknąłem w ciemnościach.

 

***

 

Co z nią, doktorze?

Przez chmurę dymu z wypalonych igieł ledwo widziałem lekarza. Ale ponieważ był kretem, to jechaliśmy na jednym wózku.

Panie, co pan tu tak nakopcił? Pielęgniarka straż pożarną chciała wzywać.

Zacisnąłem pięści na białym fartuchu i przyciągnąłem kreta do siebie.

Mów pan, co z nią, albo wsadzę ci te okulary w…

Dobrze, już dobrze. Złamany ryjek, wybite kilka zębów, opuchlizna, strata krwi i tak dalej, i tak dalej. Rurka do końca życia i zniekształcona mowa. Tu nic jej nie poradzimy. Gdyby miał pan miód, to prywatna klinika doktora Gniazdy specjalizuje się w takich przypadkach. Proszę, tu wizytówka.

Czego się spodziewałem po publicznym szpitalu i lekarzach, z których większość nosiła okulary, zanim moja babcia złożyła skrzek? Puściłem konowała, po czym schowałem karteczkę do kieszeni. W drugiej trzymałem już parę podobnych, z adresami klinik dentystycznych, oferujących protezy i implanty zębów.

Wygładziłem fartuch doktorka i włożyłem mu do kieszeni moje ostatnie kostki miodu.

Przypilnujcie, aby jej się nie pogorszyło, zanim zabiorę ją do tej kliniki.

Doktor Gniazdo dużo weźmie za taki przypadek.

Zdobędę forsę.

 

***

 

Siedziałem w fotelu pośrodku ciemnego salonu przez dłuższy czas, zanim w końcu weszła. Ciemna sylwetka na tle świetlistego prostokąta przedpokoju. Zapaliła żyrandol i wciąż nieświadoma mojej obecności, sięgnęła łapą do zamka z tyłu sukienki.

Nie przeszkadzaj sobie – powiedziałem. Naciągnięta guma zatrzeszczała groźnie.

Rota obróciła się i nasrożyła futro na ogonie.

Lowin!

Uwierz mi, skarbie, trafię z tej odległości. Chodź bliżej. Musimy porozmawiać, prawda?

Jak mnie znalazłeś?

Pewien szczur jest tak dobry, jak o nim mówią. Pewien szczur widział dziedziczkę fortuny potentata kremu orzechowego w towarzystwie profesora Kloppenheimera.

Mogę wszystko…

Wyjaśnić, wytłumaczyć i wyłożyć. Chcesz mnie ugłaskać pięknymi słówkami, ale nic z tego, nie mam miękkiego futerka. MAGIA Kloppenheimera postawiłaby was o duży krok przed konkurencją. Przypuszczam, że Front Wyzwolenia Bobra zażądał sowitego okupu, więc wynajęłaś mnie do brudnej roboty. Sprytny plan. Przynajmniej dopóki nie wybuchł wam w pysk, prawda?

Zagotowała się w środku, ale szybko odzyskała zimny spokój.

Ile chcesz?

Nadąłem podgardle z oburzenia.

Myślisz, że wszystko można kupić?

Milczała, lecz w jej ślepiach wyczytałem, że tak właśnie sądzi.

Za obrazem jest sejf – powiedziała. – Mogę otworzyć?

Skinąłem głową, nie opuszczając procy.

Rota zdjęła malunek, otworzyła skrytkę, wyjęła walizkę i położyła na podłodze przede mną. Otworzyła wieko. W środku piętrzyły się równo ułożone tabliczki miodu.

Wiewiórka błysnęła uśmiechem.

Wszystkich można kupić, skarbie. Bierz miód i się wynoś.

Jeszcze jedno. Jest za pięć dziesiąta. Policja uwolniła już profesorka, który oczywiście nie jest twoim wujkiem. Wkrótce tutaj przyjedzie. Tak samo prasa. Widzisz, poinformowałem wszystkich. Wsadziłaś do szpitala moją… kogoś mi bliskiego, więc ja wsadzę was za kraty. Jesteście skończeni.

Warknęła. Widziałem, że zaraz na mnie skoczy. Lubię czasem znaleźć się pod jakąś rozentuzjazmowaną samicą, ale nie taką i nie w tych okolicznościach.

Strzeliłem. Oczywiście nie za mocno. Nie jestem mordercą.

Myślę, że i tak bym to zrobił. Rota zasługiwała na nauczkę za to, co zrobiła Ofelii.

Trafiłem prosto w błyszczące siekacze. Kawałki zębów posypały się we wszystkie strony.

Wiewiórka jęknęła, klęcząc na podłodze i obejmując łapami zakrwawiony pysk.

Moje fęby! Dlafego?

Spokojnie zapaliłem bezrobotnego, wstałem i podniosłem walizkę.

Wiesz, czemu, Roto? Bo ty zła wiewióra jesteś.

Co ja tefaz zfobię?

Sięgnąłem do kieszeni i rzuciłem jej parę wizytówek, które zabrałem ze szpitala.

Wstaw sobie implanty.

 

***

 

Obudził mnie zapach pieczonych ślimaczków. Fale za oknem rozbijały się o plażę, na skórze czułem promienie słońca. Otworzyłem oczy.

Zobaczyłem cztery lodówki, wielką kuchenkę i stojącą do mnie tyłem Ofelię. Nuciła coś do siebie. Zza stringów z pajęczyny wystawał długi ogonek, którym kręciła w rytm melodii, przykrótka koszula – wyglądała na moją – marszczyła się na lśniącym futerku.

Czy wspominałem, że wróciliśmy do siebie?

Rota trafiła za kratki, jej firma upadła w atmosferze skandalu. Okazało się, że nieuczciwa walka z konkurencją była tylko częścią nieprawidłowości. Policja maglowała mnie dłuższy czas, ale pod naciskiem prasy i opinii publicznej puściła wolno bez zarzutów. Doktor Gniazdo spisał się świetnie i na ryjku Ofelii została tylko niewielka blizna, która, jeśli mam być szczery, dodała jej uroku. Część miodu wykorzystaliśmy na wydanie gry fabularnej – Lochy i Ludzie. Na pewno o niej słyszeliście. Zwierzaki oszalały na jej punkcie.

Życie jest dobre.

Wstawaj, Dżast! Śniadanie gotowe!

Wybaczcie, mam ślimaki do zjedzenia i ryjek do pocałowania.