Rafał Łoboda

 

Przygody Cess:  List, chwała i za

 

dużo stali

 

Blady karczmarz wyjrzał za okno, burknął coś pod nosem, w końcu zatrzasnął okiennice. Ostatni chłodny powiew wtargnął do środka i ściśnięta przy kominku grupa kupców zadrżała jak stado baranów na odgłos wilczego wycia. Bez przerwy szeptali o nadciągającej śnieżycy, o chmurach tak czarnych, że zamieniały dzień w noc. Gęstniejąca ciemność na horyzoncie potwierdzała ich słowa.

Cess prychnęła i poklepała przewieszoną przez ramię skórzaną tubę z listem. Czasu na dostarczenie przesyłki zostało aż nadto, ale dobry posłaniec nie boi się żadnej pogody.

Co prawda zajmowała się tą szacowną profesją dopiero od niedawna, ale przysięgła sobie, że zostanie najlepszym posłańcem w całym kraju. Jeśli los będzie sprzyjał, to może za kilkanaście lat zacznie przewozić listy dla co znamienitszych arystokratów. To oznaczało eskortę krzepkich rycerzy, status nietykalności, kwatery w najlepszych zajazdach i złoto. Dużo złota. Cess nie osiągnęła w życiu niczego, co wspominałaby z dumą, ale była jeszcze młoda. Porzuciła szemrane towarzystwo oraz przygody na granicy prawa – a czasem poza nim – i wybrała zawód, który nie wymagał ani odpowiedniego urodzenia, ani nadzwyczajnych umiejętności. Teraz wystarczyło trzymać się obranej ścieżki.

Dlatego rzuciła miedziaki na krzywy stół, dopiła piwo, beknęła głośno i walnęła kuflem o blat.

Tchórzliwe z was baby! – rzuciła w kierunku zdziwionych kupców, po czym z uśmiechem na ustach ruszyła do stajni.

Wkrótce mknęła na wierzchowcu przez ośnieżony trakt w kierunku niedalekiej Demerii. Przecież śnieżyca nie wyprzedzi konia.

 

***

 

Cess doszła do przykrego wniosku, że zawsze, gdy życie zamierza ją kopnąć, to ona wypina tyłek i szczerzy zęby. Chociaż teraz o otwarciu skutych mrozem ust nawet nie było mowy. Matka wszystkich śnieżyc wyła i dmuchała wiatrem tak zimnym, jak pocałunek trupa. Zbliżał się wieczór na peryferiach Demerii, ale równie dobrze mogło być południe. Cess i tak mało co widziała.

Koń wywrócił się wcześniej, wyrzucając Cess z siodła, wstał i odbiegł samotnie, znikając gdzieś w ciemności. Nawet nie było sensu go szukać.

Taki ze mnie posłaniec, myślała, brnąc zgarbiona przez rozszalały żywioł.

Czarna brama wyskoczyła zza kotary białych drobinek, dopiero gdy Cess niemal wpadła w nią nosem. Na wpół oślepiona sięgnęła ręką do szklistego od lodu metalu i pchnęła. Skrzydło zaskrzypiało, ruszyło się kawałek, po czym utknęło w głębokim śniegu. Na szczęście, wystarczająco daleko, aby dziewczyna przecisnęła swe chude ciało przez szczelinę. Niedaleko dostrzegła stłumione pogodą światła.

Zarys sporego dwupiętrowego domostwa wyłoniła się jak z mgły.

Zapukała do drzwi, ledwie zdolna zmusić mięśnie do posłuszeństwa i osunęła się na ganek. Czekała, na wpół ogłuchła, z rękoma skrzyżowanymi na piersiach. Nikt nie odpowiadał. Bali się otworzyć? A może specjalnie ignorowali pukanie? Nieważne. Zapewne nie słyszeli jej w tym wyciu, a ona nie miała siły, by spróbować ponownie. Powieki opadały jak przyciśnięte ciężarem. Więc to tak? Zamieni się w lodową rzeźbę na ganku nieznanego domu? Trochę inaczej wyobrażała sobie koniec. Właściwie to zdecydowanie inaczej, ale mało kto trafnie przewiduje takie rzeczy. Zaczęła tracić świadomość i nawet gdy usłyszała dźwięk otwieranego zamka, uznała go za wytwór odrętwiałego umysłu.

 

***

 

Ciepło.

Nie, gorąco.

Prawie parzyło skórę. Otworzyła z trudem oczy. Obok murowanego kominka z buchającym ogniem ujrzała dziewczynę z rumianą buzią i czarnymi włosami zaplecionymi w warkocz.

Nieznajoma poprawiła jeden z koców, które przykrywały Cess, spojrzała przelotnie na jej twarz, rozszerzyła oczy, po czym cofnęła się nagle z otwartymi ustami, niemal przewracając pusty stolik i uciekła, szeleszcząc długą suknią.

To tyle, jeśli chodzi o pierwsze wrażenie.

Ścianę z kominkiem zdobiły zbierające kurz pejzaże i sceny pełne nagich postaci o wyidealizowanych kształtach. 

Zatem burdel.

Lecz, pomijając tę wystraszoną dziewczynę, nie słyszała nikogo. 

Czyli podupadający burdel.

Obróciła głowę. Przy drugiej ścianie stała oszklona gablota z pełnymi karafkami, a nad nią wisiały nie tylko rozmaite sztuki broni, wielkie miecze, topory oraz tarcze, ale także baty i całkiem sporo różnych masek.

Uniosła brew. Demerczycy i ich dziwactwa.

Leżała w głębokim fotelu i wyglądało na to, że znów się jej upiekło. Poruszyła palcami. Wszystkie działały jak należy.

Na zewnątrz gwizdał wiatr, ale zdawało się, że główne uderzenie śnieżycy już minęło. Czas podziękować gospodarzowi i ruszać w drogę. Odrzucając z trudem grube koce, wstała na chwiejnych nogach. Sięgnęła do pasa, szukając…

Zabrałem sztylety. 

W wejściu do ciemnego korytarza stał chudy mężczyzna w bogatym kaftanie. Trzymał ostrzem w dół szpadę z szeroką osłoną na dłoń. Przerzedzone włosy opadały mu swobodnie na ramiona, wysokie czoło przecinały bruzdy zmarszczek. Właściwie cała jego twarz przypominała kożuch na zsiadłym mleku. Na alfonsa nie wyglądał, co raczej ostatecznie pogrzebało argument za burdelem.

Mój list! – krzyknęła. – Pieprzyć sztylety. Gdzie przesyłka?!

Poklepała się po nogach i tyłku, upewniając się, że nie schowała go w różne dziwne miejsca, zanim straciła przytomność. Kiedyś pijana wsunęła sobie… mniejsza z tym, ale bielizny już nie doprała.

Jest bezpieczny, razem z żelastwem. Na cóż młodej damie tyle ostrzy?

Nie jestem taka młoda i z pewnością żadna ze mnie dama.

Listu nie było. Wyparował wraz z trzema długim nożami, po których zostały puste pochwy. Za to przy pasie wciąż wisiała sakiewka. Nienaruszona i chuda jak pies żebraka. 

Stary podszedł powoli do drugiego, błyszczącego w blasku ognia skórzanego fotela i usiadł. Coś zaskrzypiało, ale Cess nie była pewna, czy fotel, czy kości gospodarza.

Czasem myślę, że w porównaniu ze mną każdy jest młody. – Położył na kolanach szpadę, a drugą dłonią podparł sobie głowę.

Wyglądał jakby pochylał się nad własnym grobem, uznała Cess, ale długie ostrze w jego ręku sprawiło, że wspięła się na wyżyny uprzejmości.

Eee… dziękuję za uratowanie życia.

Zakaszlał ciężko i splunął na podłogę.

To Zolanna cię usłyszała i wniosła do środka. Ma za dobre serce – stwierdził, jakby uważał czyn owej Zolanny za szczególnie godny potępienia.

W takim razie proszę przekazać jej podziękowania. A teraz, gdyby pan łaskawie oddał moje rzeczy, to nie będę już nadużywać gościny. – Zdobyła się na szeroki uśmiech. Nie żeby na jej widok mężczyźni dostawali zadyszki. Miała krzywo zrośnięty nos po niefortunnej bójce, a co do cycków… niektórzy wojownicy, jakich znała, nosili większe pod napierśnikami. W każdym razie trzeba próbować wszystkich sposobów.

Bzdura. Śnieżyca wciąż trwa. Nie ujdziesz daleko.

Zgasiła uśmiech.

Gdyby pan miał konia…

Nie mam koni.

Oczywiście. Nawet nie była zdziwiona. Z pewnością gnije w domu całymi dniami, gapiąc się na kolekcję obrazów i broni.

Żyję tu sam z Zolą. – Wskazał na Cess kościstym palcem i krzyknął: – Siadaj!

Może jego ciało przypominało zapomnianego stracha na wróble, ale głos miał nawykły do wydawania rozkazów. Siedziała na fotelu, zanim zorientowała się, co robi.

Ale…

Zola!

Nie spuszczając oczu z Cess, dziewczyna z warkoczem wyjrzała ostrożnie z korytarza i weszła do pokoju.

Nalej nam wina, kochanie – polecił staruszek.

Zola wzięła karafkę i spore kieliszki z oszklonej gabloty. Pierwszy pucharek trafił do rąk gościa, drugi w drżącą dłoń starca.

Zbierając myśli, Cess odetchnęła głęboko. W porządku. Tatko mawiał: „kiedy wpadniesz do rynsztoka płyń z prądem, albo nałykasz się gówna”. Co prawda, jego porady nie znalazły miejsca w uczonych księgach, ale musiała przyznać, że często okazywały się nadzwyczaj trafne. W końcu siedziała w cieple i z winem w dłoni, a staruszek z młodą żonką nie wyglądali na groźnych.

Płyń z prądem, Cess, płyń z prądem. 

Lubię wiedzieć, z kim piję – rzekł stary, wpatrzony w szkarłatny płyn.

Krzywula Cess.

Starzec zmarszczył brwi.

Albo to przezwisko, albo nie rozumiem poczucia humoru twoich rodziców.

Obawiam się, że to drugie.

Cóż, ja nazywam się Algiamo Cartussi.

To lepsze imię niż moje.

Nie przeczę. – Upił wina, odetchnął głęboko, po czym gwałtownie zgiął się w kaszlu, rozpryskując krople na spodnie i wylewając trunek z kieliszka. Zola klęknęła przy oparciu i poklepała staruszka po plecach.

Gdy atak przeszedł, wyprostował się z czerwoną twarzą i wybałuszonymi oczami.

Przynieś moje lekarstwo – wychrypiał.

Dziewczyna zniknęła w ciemności.

Nie jest zaraźliwe – powiedział. – Ale męczy nie mniej. Inaczej wyobrażałem sobie koniec życia.

To samo myślałam, zamarzając na progu – powiedziała, oblizując wargi. Co by nie mówić, wino było wyśmienite. Spojrzała w stronę gablotki.

Nalej sobie. I tak jest go więcej, niż zdążę wypić. Medycy mówią, że nie dożyję święta Zimopalenia.

Cess nic nie przychodziło do głowy, co można na to odpowiedzieć, więc ruszyła z pucharkiem po wino. Z bliska kolekcja karafek wyglądała jeszcze bardziej obiecująco. Otworzyła jedną i podniosła do twarzy. Powąchała, wzruszyła ramionami i sięgnęła po następną.

Będziesz wybierać, jakbyś się na nich znała?! – zagrzmiał Algiamo. – Ta, którą odłożyłaś, kosztuje dwieście koron za butelkę.

Naprawdę? – Wróciła do niej i nalała sobie do pełna. Dwieście koron? Przecież ten sam efekt daje wiadro piwa. Spróbowała łyk.

Niezłe – przyznała. – Powodzi się panu.

Ha! Trochę zdolności i więcej szczęścia niż zasługiwałem. Przeżyłem cały swój oddział.

Był pan żołnierzem?

Gorzej. Najemnikiem. Zwędrowałem pół świata, walczyłem, plądrowałem, znów wędrowałem i plądrowałem. Tylko miałem więcej rozumu od innych i nie zostawiłem całego złota w karczmach i burdelach. Co mi teraz po nim? Ledwo włażę po schodach i kaszlę jak podduszona świnia. Nie tak chciałem odejść.

Wzmianka o złocie ożywiła Cess. Stary żył na poziomie. Ciekawe, ile kosztowności ma pochowane po kątach. Bardzo ciekawe…

Wróciła Zola. Odlała z małej fiolki kilka kropel do wina Algiamo. Wyszeptał jej coś do ucha, ucałował w policzek, a ona go objęła. Cess wywróciła oczami. Zola odeszła, zamykając za sobą drzwi.

Ma pan starość, o jakiej każdy marzy. Duży dom, gorzałka, młoda dziewczyna do łóżka. – Pociągnęła wina.

Zola jest moją wnuczką.

Cess zakrztusiła się, posyłając chmurę kropelek na podłogę. 

Przepraszam – wychrypiała, gdy odzyskała głos. – Na pewno z niej dobra i troskliwa opiekunka.

Pewnie, mogło być gorzej. – Machnął ręką. Nie wyglądał na przekonanego. – Więc przewozisz listy?

Od niedawna.

A wcześniej?

Uśmiechnęła się krzywo. Złodziejka, włamywaczka i sprzątaczka w podrzędnym burdelu. Aż nie wiadomo, co wybrać.

Łapałam, co się dało.

Pokiwał głową i popatrzył na nią spod zmrużonych powiek. Jak handlarz taksujący krowę na rynku. Cess spojrzała na swoje ubranie. Oblała się winem, czy co?

Jak się czujesz? Ręce sprawne? Nogi?

Wszystko w porządku – odpowiedziała, unosząc brwi. Dziwne pytanie, ale na starość niejeden dziwaczeje.

Nieopodal drzwi zatrzasnęły się z hukiem i Cess usłyszała dźwięk przekręcanego klucza. Algiamo sapnął, podparł się dłonią o oparcie i wstał. Podniósł szpadę ostrzem do góry i przesunął po niej wzrokiem.

No, więc stawaj do walki.

Wino w ustach Cess nagle straciło smak. Mimo upału, w trzewiach poczuła ostry ziąb.

Słucham?

Pojedynek na śmierć i życie. Umiesz walczyć, prawda? Wybierz sobie oręż. Potrzebujesz drabiny? Jak wygrasz, dostaniesz złoto i stąd odejdziesz.

Zaraz, chwila. – Cofnęła się w stronę kominka, rzucając oczami na boki jak lis w zatrzaśniętym kurniku. – To jakiś żart?

Wyglądam, jakbym żartował?

Twarz Algiamo dalej wyglądała jak krowi placek, który zbyt długo leżał na słońcu, ale zaciśnięte usta i zmrużone oczy promieniowały determinacją. Jak ona się w to wpakowała?

Przecież uratowaliście mi życie! – zaprotestowała.

Trudno pojedynkować się z trupem, prawda? – Kilka razy machnął w powietrzu ostrzem.

Nie mogła zaprzeczyć tak żelaznej logice. Szkoda, że to jednak nie burdel. Perspektywa śnieżycy nie wyglądała nagle tak źle. Przez chwilę zastanawiała się, co bardziej boli – zamarznięcie czy przebicie szpadą?

Zbliżył się o krok.

Jesteś dobrym nożownikiem? Nosisz sztylety.

Doświadczenie bojowe Cess opierało się na waleniu w pyski natrętnych pijaków, ale nawet ona domyślała się, że w pojedynku noży przeciwko szpadzie, zajęłaby mało zaszczytne drugie miejsce.

Tylko na pokaz – wyskrzeczała.

Władasz mieczem?

W życiu!

Toporem?

W dzieciństwie rąbałam drewno.

Może chociaż buzdygan? – zapytał z nadzieją.

Milcząc, uniosła ręce w odpowiedzi.

Tak, widzę. Chude i słabe.

Była to przykra uwaga, ale zawierała ziarno prawdy.

Szkoda. – Algiamo oklapł na fotel i zakasłał.

Cess wcale nie było przykro.

Zawsze pan tak traktuje gości?

Może w ścianach leżą poukrywane szczątki poprzednich ofiar staruszka. Albo zakopane w ogrodzie?

Nikt tu nie zachodzi. Myślałem, że stoczymy wspaniały pojedynek i porąbiemy się na kawałki. Nie zamierzam umierać w zaszczanym łóżku, wypluwając z siebie płuca. Wojownik powinien odejść w walce! W chwale!

Poczerwieniał i spuchł na twarzy. Cess zamarła w oczekiwaniu, aż staruszek chwyci się za serce i padnie martwy na podłogę. Widziała raz takiego otyłego handlarza dywanów, który zamówił do pokoju dwie dziewczyny i…

Właśnie tak polegli moi kompani! Stello ubił z tuzin kanibali, zanim reszta go zjadła, Durgen padł przeszyty strzałami, gdy trzymał dla nas bramę w… zapomniałem, gdzie to było. Rolgana przebiły dwie kopie, gdy stanął sam naprzeciw kawalerii buntowników. Ach, co za koniec!

Cess uświadomiła sobie, że stoi z szeroką otwartą buzią i powoli ją zamknęła. Skończyła w pokoju z szaleńcem. Co jest nie tak z mężczyznami? Przez całe życie Cess próbowała omijać ostrza szerokim łukiem, a oni? Dostają broń do ręki i wkrótce szukają najbliższej okazji, aby ją użyć. Zupełnie jakby każdy kawałek stali, który niosą, zabierał im trochę mózgu.

Powolutku, krok za krokiem, wróciła do gablotki. Nie spuszczając oczu ze staruszka, sięgnęła do środka. Musiała się napić.

Może pan wyjść i… nie wiem, zaatakować Straż.

Popatrzył na nią jak na głupka. Właściwie była przyzwyczajona do takich spojrzeń.

Nie jestem pospolitym bandziorem! – krzyknął, gdy wyjmowała korek zębami. – Poza tym na zewnątrz jest zimno – mruknął.

Wyglądało na to, że opuściły go mordercze zamiary. Cess nalała sobie do pełna, uważając, by nie rozlać niczego drżącymi dłońmi, a potem wypiła trunek jednym haustem. Znów dolała. Starzec siedział pogrążony w myślach. Jej leniwy umysł potraktowany alkoholem zaczął w końcu pracować. Może dzisiejszej nocy los w końcu postanowił się do niej uśmiechnąć.

Więc szuka pan śmierci w walce?

Póki jeszcze mam siły – przyznał. Stukał czubkiem szpady o podłogę.

A co z wnuczką?

W domu już prawie nic nie ma. Po mojej śmierci odjedzie do krewnych w stolicy. Zabezpieczyłem ją na całe życie.

Wzięła jeszcze łyk wina, obiecując sobie, że to ostatni… po czym upiła kolejny.

Nie wątpię. Ale wspominał pan coś o złocie dla mnie.

Masz coś konkretnego na myśli? – powiedział wyraźnie zniecierpliwiony.

Być może… – Obejrzała następną karafkę. – Być może…

 

***

 

Dostarczyła list do cechu tragarzy, z niewesołą miną odebrała skromną zapłatę i kupiła za nią jeszcze bardziej skromną kolację w portowej tawernie. Lokal znany był ze specyficznej klienteli. Cess puściła odpowiednie słowo w odpowiednie uszy i wzmocniła przekaz kilkoma miedziakami.

Czekała.

Dosiedli się do niej w zacienionej alkowie, gdy kończyła drugi kufel i zamierzała dolać więcej piwa z dzbana. Nawet nie pytali o zgodę. W jednym momencie ławkę naprzeciwko wypełniła para zaniedbanych mężczyzn: pierwszy łysy i z jednym okiem, drugi bez górnej wargi i przednich zębów, jakby chciał pokazać język całemu światu. Trzeci, gruby i spocony jak dziwka rankiem, usiadł tuż przy Cess i bezceremonialnie położył łapy na stole. U prawej dłoni nie miał dwóch palców.

Zgubiliście po drodze trochę części? – spytała, sięgając pod stołem do sztyletu przy pasie. Matka zawsze mówiła, że w otoczeniu groźnych mężczyzn może albo udawać groźniejszą, albo mądrzejszą.

Podobno szukasz kogoś do roboty – powiedział łysy. Mówił z południowym akcentem, twardo i gardłowo.

Podobno.

Jestem Hales, to mój brat Merf. – Klepnął tego bez wargi w pierś. – A tamten to nasz przyrodni brat Maluch.

Cess strzeliła dłonią w rękę grubasa, która właśnie wędrowała w kierunku dzbana.

Jestem Cess, a to mój brat dzban. – Spojrzała w zmrużone oczy Malucha. – I nie pozwalam obcym go dotykać.

Spokojnie, dziewczyno. – powiedział Hales. – Zamówimy własny.

Cess nalała resztę piwa do kufla. Skinęła głową w kierunku chłopaka bez zębów i wargi.

A temu, co się stało? Próbował obciągnąć golemowi?

Parsknęła śmiechem, ale przestała, gdy Merf podniósł się z ławki z zaciśniętymi pięściami. Cess żałowała, że matka nie nauczyła jej, jak trzymać niewyparzony język za zębami. Jednooki położył bratu dłoń na ramieniu i pchnął z powrotem na siedzisko.

Merf dostał bełtem. Szukasz ludzi, czy nie?

Potrzebuję dwóch. Trzech to… za dużo.

Pracujemy razem albo w ogóle. – Objął ramieniem brata. – Nie rozdziela się rodziny, prawda?

Transakcja wiązana, co? Na Straż nie wyglądacie – mruknęła. – W porządku. Jest pewien dom…

 

***

 

Cztery cienie, jeden za drugim, przeskoczyły przez kamienne ogrodzenie i wylądowały na zaśnieżonym trawniku. Księżyc błyszczał srebrem, gwiazdy świeciły, jak to mają w zwyczaju, a oprószone gałęzie drzew z tyłu domu skrzypiały od lekkiego wiatru.

Cess przemknęła pochylona w kierunku drzwi, pod którymi wylądowała niecały tydzień wcześniej. Trójka braci szła za nią gęsiego. Niezdarni jak woły na zamarzniętym jeziorze. Śnieg skrzypiał pod ich ciężkimi buciorami, a wielki Maluch sapał głośno. Cud, że przeskoczył mur.

Kucnęli na ganku. Cess wyciągnęła spod płaszcza pudełeczko z wytrychami. Zamek nie był skomplikowany i zapadki grały uległe do ruchu jej palców. Nachyliła się do Halesa.

Pamiętaj, nikogo nie zabijamy – szepnęła.

Skinął głową i obnażył ciemne zęby, ale Cess nie spodobał się błysk w oku bandziora.

Ostatnia zapadka szczęknęła i dom stanął otworem. Cess od razu skręciła do niedomkniętych drzwi. Zatrzymała się. Ze środka dobiegał trzask płonącego drewna. Odetchnęła głęboko. Po tej nocy odłoży pieniądze na nowego konia, lepsze ciuchy i zostanie jeszcze na cięższe czasy. O ile staruszek naprawdę miał to złoto.

Skinęła głową, a mężczyźni dobyli krótkich pałek. Zobaczyła pod płaszczami zarys sztyletów i krótkich mieczy. Powiedzieli jej, że to na wypadek napotkania Straży, ale Cess spędziła parę lat wśród bywalców burdelu i potrafiła rozpoznać krętaczy. Trzech takich właśnie znikało w korytarzu prowadzącym do salonu Algiamo.

Westchnęła i ruszyła za nimi. Po paru krokach ujrzeli całe pomieszczenie. Środek zmienił się od ostatniej wizyty. Na ścianach wciąż wisiały obrazy z nagimi postaciami, ale po orężu i maskach zostały jedynie ciemniejsze plamy odbite w farbie. Gablotka również zniknęła, tak samo meble, z wyjątkiem dużego fotela ustawionego naprzeciw kominka i odwróconego w jego stronę.

Przez moment bracia rozglądali się po ścianach.

Algiamo wstał z fotela z szerokim uśmiechem. Nosił fircykowatą białą koszulę, w ręku trzymał szpadę, a ze sznurka wokół szyi zwisał mu prosty klucz.

Witam panów! I panią…

Niech to szlag! – zagrzmiała Cess najbardziej tubalnym głosem, jaki potrafiła wydobyć z gardła. – Kto mógł się spodziewać?

Algiamo przesunął wzrokiem po bandytach. Nie wyglądał na zachwyconego.

To tyle? Jacyś wybrakowani…

Kogo nazywasz wybrakowanym? – zaprotestowała Cess. Niektórym ludziom nie sposób dogodzić. – Jesteśmy bandycką elitą!

Właśnie – zgodził się Mef. – Co lobimy? – dodał, sepleniąc.

Zabić go! – warknął Hales. Bracia upuścili pałki, odrzucili poły płaszczy i dobyli krótkich mieczy.

Tak jest, zabić go! – przytaknęła Cess, cofając się pod okna. Okiennice solidnie zabito grubymi gwoździami. – A ja pójdę sprawdzić resztę domu.

Drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Ktoś przekręcił klucz w zamku.

Albo i nie… – mruknęła Cess. Oczywiście, tego nie było w planie i, oczywiście, Algiamo nie powiadomił jej, że wprowadza swoje poprawki. Co jeszcze zmienił? Cess nie miała zamiaru zostać w salonie, gdzie rozegra się walka na śmierć i życie, ale najwidoczniej nikt o to nie dbał.

Algiamo poklepał klucz i schował go za koszulę. – Jeśli chcecie wyjść, to po moim trupie! – Wyprostował rękę ze szpadą. – Do dzieła!

Mężczyźni utworzyli półkole i zbliżali się ostrożnie do starca. Cess liczyła, że zaszarżują po kolei jak półgłówki, ale była nawykła do rozczarowań.

Na szczęście, Merf miło ją zaskoczył. Rzucił się do przodu z uniesionym mieczem i czymś w rodzaju bojowego krzyku, choć bardziej przypominało to zawodzenie trawionego sraczką wołu.

Cess zauważyła jedynie ruch ręki Algiamo i bezzębny chłopak padł, ściskając rozcięte gardło. Krew pryskała na podłogę, a bandzior, wytrzeszczając oczy, próbował bezskutecznie zatamować krwotok dłońmi.

Pozostali bracia stanęli jak wryci.

To było niezłe… – mruknęła Cess pod nosem.

Okazało się, że Hales również potrafi być szybki. Machnął ręką i sztylet wbił się z mokrym plaśnięciem w bok Algiamo.

To też… – przyznała niechętnie.

 Staruszek padł na jedno kolano i pochylił głowę niczym pielgrzym do modlitwy. Podparł się szpadą, wyginając w łuk klingę. Cess została sama z dwójką wściekłych bandytów. Ciekawe, na kim wyładują złość za stratę brata? Kandydatka była tylko jedna.

Cess w mgnieniu oka oszacowała swoje szanse i doszła do bardzo pesymistycznego wniosku, że sprawy nie wyglądały najlepiej. Naprzeciw miała dwóch silnych drani, którzy umieli walczyć, a na dodatek byli ciężsi i lepiej uzbrojeni. Wyobraziła sobie, jak tną ją na małe kawałeczki, powoli i dokładnie, po czym uznała, że cały pomysł, na który wpadła z Algiamo, kopnął ją w tyłek z pełnym rozmachem. Za dużo wiary pokładała w umiejętnościach wiekowego najemnika. Był tylko zagubionym w przeszłości starcem, szukającym chwalebnego końca, na którego szansę przegapił dawno temu.

Tatko zwykł mawiać, że człowiek uczy się na błędach, ale warunkiem wyciągnięcia wniosków jest przeżycie. Niestety, z tym chwilowo nie było najlepiej.

Nagle rozszerzyła oczy. Chwiejąc się, Algiamo wstał z klęczek. Splunął na podłogę i uniósł szpadę.

Bracia wymienili spojrzenia, skinęli w milczeniu głowami i jednocześnie ruszyli na starca, warcząc i wymachując mieczami. Cess cofnęła się do ściany między okiennicami, przywierając do tynku jak świeża farba do płótna. Niech to szlag! Jak ona się w to wpakowała?

Algiamo opierał rękę o fotel, zwracając szpadę raz w jednego, raz w drugiego oprycha, ci z kolei próbowali podejść, ale żaden nie miał zamiaru skończyć jak Merf.

Nagle staruszek opuścił szpadę i zakasłał. Czując szansę, bandyci skoczyli naprzód. Algiamo wyprostował się w mgnieniu oka. Czerwona smuga rosła pod rękojeścią wbitego w białą koszulę noża, ale na twarzy starca widniał drapieżny uśmiech. Z wyprostowaną ręką rzucił się w stronę grubasa. Cess wydawało się, że przez moment widziała czubek szpady pojawiający się z tyłu szyi Malucha, ale zniknął momentalnie, gdy starzec wyjął ostrze i ciął szerokim rozmachem w kierunku jednookiego. Ten sparował cios mieczem, ale Algiamo tylko cofnął szpadę, uderzył ponownie i tym razem przebił pierś Halesa. Ostrze utknęło między żebrami, jednocześnie bandyta zdołał resztką sił wbić miecz w brzuch starca.

Obaj padli na kolana, wtuleni w siebie jak para kochanków. 

Cess przypomniała sobie, żeby oddychać. Odkleiła się od ściany i ostrożnie, na paluszkach, podeszła do Algiamo. Słyszała jego chrapliwe rzężenie. Jakim cudem jeszcze oddychał? Z ust zwisała mu długa struga czerwonej śliny. Koszula zmieniła barwę ze śnieżnobiałej na karmazynową. Nic dziwnego, że dożył sędziwego wieku. W młodości musiał być nie do zatrzymania.

Otworzył usta, a Cess klęknęła, by dosłyszeć szept.

Najważniejsze to… – Życiowa mądrość utonęła w długim świście uciekającego powietrza i Algiamo znieruchomiał już na zawsze.

Cess została sama z czterema trupami. Czasem w życiu wszystko układa się zgodnie z planem. Siedziała przez chwilę, wsłuchana w szum płonącego drewna, zdziwiona, że przeżyła.

A potem rzuciła się do kieszeni Algiamo.

Zalała je ciepła, lepka krew z przebitego ciała. Cess zemdliło, choć sama nie wiedziała, czy z emocji, czy z obrzydzenia, ale wsunęła palce i wymacała złożoną karteczkę wraz z pojedynczym kluczem. W liście Algiamo miał napisać, gdzie ukrył złoto. W końcu Cess nie robiła tego przedstawienia za darmo. Papier nasiąkł krwią, ale zdołała go rozłożyć:

Złoto jest w…”

Tu słowa się urywały na rzecz wielkiej czerwonej plamy ze śladami rozmytego atramentu.

Nie, nie, nie! Tylko nie to!

Przecież to niemożliwe, absolutnie niemożliwe!

Hej! Gdzie złoto, draniu? – Potrząsnęła Algiamo, ale równie dobrze mogłaby pytać rozkrojonego świniaka na stoisku rzeźnika.

Podmuchała na papier i wytarła papier o spodnie. Plama zmieniła się w dziurę, a Cess spojrzała przez nią z niedowierzaniem. Niestety, ściana po drugiej stronie salonu nie zawierała żadnych odpowiedzi.

Jej krzyk odbił się od pustych wnętrz i wrócił echem.

Za oknem usłyszała oddalający się tętent kopyt. Zola uciekła.

Cess zgniotła w dłoni mokrą kartkę.

A więc jednak mieli konia…

 

 

 

 

Comments: 0