Rafał Łoboda

 

 Nigdy nie wierz słowu pijaka

 

              Alkra. Nienawidzę tego miasta. Brudne, śmierdzące i pełne zapijaczonych wyrzutków, którzy planują dniami i nocami, skąd wziąć złoto na kolejną butelkę podłej gorzały.

Jak ja.

           Czekam na klienta. Brukowane ulice spływają szarą wodą. Od rana skręcone chmury wypluwają z siebie drobną mżawkę, jakby wstydziły się zesłać porządny deszcz. Paskudna, wiosenna pogoda. Stoję w tylnej alei, wśród gnijących odpadków i bandy zmokniętych szczurów. Fetor przykleja się do mnie jak wszy do żebraka. Z niedaleka dochodzą stłumione śmiechy gości „Starego Koniokrada” – dzisiejszego wieczoru oberża przyciąga tłumy. Na samo wspomnienie ciepłych izb klnę pod nosem. Powinienem teraz tam siedzieć, wsłuchany w odgłos spadających kropel, z dzbanem piwa na stole, a pełnym kuflem w garści. Robię parę kroków dla zabicia nudy, i natychmiast ich żałuję. Wilgoć rozlewa się łapczywie po skarpecie, aż drżę z nieoczekiwanego zimna. Przeklęte kałuże i przeklęte, dziurawe buty. Czemu wciąż nie kupiłem nowych? Ach tak, zawsze lepiej nabyć gorzałę. Brawo, Eckhart. Ta wymówka się nie starzeje.

Nikła poświata rozjaśnia ścianę naprzeciwko. Cienie wydłużają się i kurczą, odsłaniając pojedynczą sylwetkę.

Nareszcie.

Mimo obfitej postury idzie żwawo, drobnymi krokami omijając sterty nieczystości. W ręku latarenka, na głowie kaptur płaszcza wartego więcej niż moje miesięczne zarobki. Ilu już takich widziałem? Dla ilu dokonywałem kradzieży? Jestem znany w pewnych kręgach, wśród ludzi, których lepiej nie spotykać nocami. Właściwie w dzień też nie. Można mnie znaleźć przez Zimnego Josefa z „Dyndającej Lisicy”, a jego samego przez paru innych. Brzdęk monet pokieruje w odpowiednie miejsca.

– Pan Czerwony? – pyta piskliwym głosem. Spod kaptura wystaje bulwiasty nos. Niżej widzę miękkie pełne usta. Przypominają larwy, jakie nierzadko widywałem na ciałach zmarłych.

– Pan Słowik? Spóźnił się pan. Powiedziano mi, że sprawa jest pilna, więc od dłuższego czasu wystawiam tyłek na deszcz. Nie lubię, gdy ktoś robi mnie w wała. – Uprzejmość dla klientów i ja? A skąd.

– Najmocniej przepraszam. Nie myli się pan, czas gra istotną, właściwie najważniejszą, rolę. Wszystko musi, powtarzam, musi, odbyć się dzisiejszego wieczoru. Cała sytuacja wynikła niespodziewanie i należy zakończyć ją jak najszybciej. Rankiem moje zlecenie stanie się nieaktualne – wypluwa słowa pospiesznie, bez zająknięcia, aż zastanawiam się, ile razy przećwiczył wcześniej tę przemowę.

– Wie pan, w moim zawodzie na pośpiech patrzy się co najmniej niechętnie – Wzdrygam się, gdy wyjątkowo zimna kropla spada za kołnierz i wesoło sunie wzdłuż pleców. – Powiedziałbym wręcz, że... podejrzliwie – dodaję. – Rozumiem, że ciało im świeższe, tym lepsze, ale to nie wyprawa do knajpy.

Uśmiecha się pełną gamą zębów, jakbym zgodził się właśnie poślubić jego wyjątkowo brzydką córkę. Równe białe zęby lśnią w świetle płomienia.

– Jeśli próbuje mnie pan przekonać do wyższego honorarium, to proszę oszczędzić nam obu czasu. Znam tutejsze stawki. Pozwolę sobie zaproponować dziewięćdziesiąt imperiali. Nie mniej i nie więcej. Niech pan to nazwie dodatkiem za czekanie. To ostateczna oferta, myślę, że zadowala nas obu.

Wyciąga spod płaszcza mieszek i potrząsa nim. Ze środka dobiega miły dla ucha dźwięk.

Kto przede mną stoi? Idiota czy samobójca?

– Proszę schować złoto. Tutaj za mniej podrzynają gardła.

Zamiast schować sakiewkę, rzuca ją w moim kierunku. Łapię mieszek w locie i wkładam czym prędzej do kieszeni.

– Dwadzieścia imperiali na dobry zadatek – mówi beznamiętnie, jakby obracał takimi sumami każdego dnia. Może obraca. Nie znajduję się na szczycie drabiny społecznej. Właściwie nie sięgam pierwszego szczebla. Psiakrew, grubas wie, czym mnie skusić.

– Reszta po wykonaniu zadania. O ile zdążyłem wypytać, ma pan reputację dość uczciwego. – Hej! Słyszycie wszyscy? Eckhart, uczciwy porywacz ciał. Może każę powiesić sobie taką tabliczkę na drzwiach? – Poza tym potrafię pana znaleźć, gdyby coś poszło nie tak... – Zawiesza głos znacząco. Jasne, koleś. Powodzenia. Siedzimy w tym obaj i w razie wpadki razem marnie skończymy.

– W porządku. Proszę mówić, o co chodzi. Nie przestaje padać, a ja czuję się już jak rynna.

Milczy. Nie wie, ile może powiedzieć. Nic dziwnego, w końcu się nie znamy. Myśleć o zbrodni, a opowiadać o niej, to co innego. Czekam spokojnie. Trzymam złoto w kieszeni. Niech się facet zastanowi. Mam tylko nadzieję, że będzie mówił krótko. Nudzą mnie tłumaczenia, czemu ktoś potrzebuje zwłok. Za dużo ich słyszałem. Stałem przed uczonymi, o poplamionych atramentem palcach; medykami, zawsze na skraju wielkiego przełomu, który nigdy nie następuje; kolekcjonerami z wyższych sfer wypełnionych dekadenckim uwielbieniem śmierci. No i zboczeńcami. Tak, tych też niemało.

Nauczyłem się siedzieć cicho i nie oceniać. Do licha, gdyby każdy był kryształowo czysty, zostałbym bez pracy.

Nie nazywaj tego pracą, kochanie – słyszę w myślach głos Lotty, mojej zmarłej żony. Za długo nie piłem. Milknie dopiero, gdy jestem zalany. Ucieka przed gorzałą zupełnie jak za życia.

– Potrzebuję… – Głos mu drży. Widzę, że pierwszy raz korzysta z takich usług. Przesuwa grubym językiem po ustach. – Konkretnego ciała. W tej chwili trwa ceremonia pogrzebowa, tu niedaleko, na Polu Żałobnym. Widzi pan, ja...

– Nazwisko – przerywam, zanim utknie w tłumaczeniach. Potrzebuję konkretów, a potem ciepłego kąta, suchego ubrania i pełnej butelki. – Ponadto miejsce, gdzie złożą zwłoki, jeśli pan wie. To przyspieszy robotę. Na koniec, miejsce odbioru towaru. Nie chciałbym z nim zostać dłużej niż trzeba. Mam za małe mieszkanie. – Uśmiecham się. On nie. Zadziwiające. Przecież Eckhart to mistrz dowcipu.

– Słyszałem, że bezpiecznym miejscem jest garbarnia Ibenów przy ulicy Winnej.

Przytakuję. Tkwi parę przecznic dalej, w zapuszczonej dzielnicy zamieszkanej przez najbardziej nieczułych ludzi po wschodniej stronie miasta. Mógłbym spokojnie nieść tamtędy trupa na plecach. Ale wystarczy pokazać, że masz forsę, a lokalne opryszki zlecą się jak dzieciaki do sprzedawcy słodyczy.

Starego Ibena znam od dawna i często finalizuję umowy na tyłach jego manufaktury. „Pieniądze nie śmierdzą” – zwykł mawiać, biorąc niewielki procent od każdej udanej transakcji. Podejrzewam, że jemu już nic nie śmierdzi po tylu latach wśród gnijących skór. Cóż poradzić? Podstawą mojego zawodu – prócz stalowych nerwów i mocnego żołądka – są kontakty. Kompan tu, kompan tam, moneta tu, moneta tam. Interes nie idzie tak dobrze jak kiedyś, ale wciąż siedzę w nim po uszy. Głównie z przyzwyczajenia i braku lepszych perspektyw. Nie ukrywam, że najchętniej zmieniłbym profesję, niestety, łatwiej powiedzieć niż zrobić. Na podstarzałego zapijaczonego Eckharta, bez fachu w ręku, nie czeka tłum pracodawców. Nowa królowa spieprzyła wszystkie traktaty handlowe, jakie zawarła stara, i teraz większość kraju ledwo wiąże koniec z końcem. Alkra, jako stolica, jeszcze sobie radzi, ale złote czasy minęły.

– Będę tam czekał wraz z powozem do rana – deklaruje Słowik.

Rozgląda się, po czym pochyla. Roztacza silny zapach drogich perfum, aż krzywię nos. Już wolę smród ulicy od drażniących pachnideł.

– Nazywała się Anna Vogelnacht – szepcze. – Ciało… chcę je nienaruszone, rozumie pan?

Jasne. Chyba wiem, po co mu te zwłoki. Niektórych żądz nawet śmierć nie potrafi zatrzymać. A wręcz uwalnia. Trup nie mówi „nie”.

Nic mi do tego.

– Rozumiem – odpowiadam.

Odpręża się wyraźnie.

– Pochowali ją w Starej Enklawie.

Dobra, to coś nowego. Wybucham mu śmiechem w twarz.

– Panie, tam już się nie grzebie ludzi. Chyba że ktoś przez sto lat zapomniał pochować babcię – mówię rozbawiony.

Rechoczę dalej. On nie. Naprawdę, poczucie humoru tego faceta zardzewiało.

– Ją pochowano. Nie ma czasu. Bierze pan robotę, prawda?

Wzruszam ramionami.

– Wziąłem zaliczkę. Jeśli da radę, będzie pan miał swoją Annę dzisiaj.

– Musi się panu udać… na Martwych Bogów, musi... – Chwyta mnie za ramię tłustą łapą i ściska. Patrzę na niego w milczeniu. Cofa dłoń.

– Niech pan nie przywołuje złego przed robotą. Powiedziałem, że zrobię, co mogę. Pan chce dostać swojego nieboszczyka, a ja resztę złota.

 

***

 

Przed powrotem do domu kupuję coś na poprawę nastroju. Złoto nie lubi leżeć bezczynnie w kieszeni. Raczę się łyczkami niezłego wina z glinianej butelki aż do starej, podniszczonej kamienicy z brązowego kamienia. Trzy piętra pełne brudu i porzuconych marzeń. Niewielki trawnik u frontu niknie pod grubą warstwą odpadków. Czego tu nie ma? Kawałki rozbitych naczyń, odchody z blaszanych nocników, pomyje i ścierwa szczurów o wychudzonych bokach. Szmaciana lalka z wpół oderwaną głową pleśnieje wśród rozbitych butelek. Ojciec małej Dominiki znów wyładował pijacki amok na zabawkach swojej dziewczynki. Cóż, lepiej niż na dziecku. Klatka schodowa dusi większym odorem, niż czułem w alejce. Stara lampa wisi nad schodami, tląc się chorobliwym płomieniem. Gdy niekiedy wypiję więcej, niż powinienem, ponosi mnie wyobraźnia i myślę o czasach, gdy ta rudera stała piękna, pomalowana, a ludzie wprowadzali się do nowych mieszkań z nadzieją na lepszy los. Przecież nic nie powstaje od razu stare i brzydkie, prawda? Ale te lata już dawno minęły.

Siwy Dabonn leży w kałuży gęstych wymiocin pod własnymi drzwiami. Dopiero gdy wytrzeźwieje, żona łaskawie wpuści go do środka. Podła kobieta. Piję jego zdrowie słodkim nektarem z butelczyny. Wchodzę na pierwszy krzywy stopień. Moje cudowne mieszkanie, moja mała oaza wśród pustyni beznadziei leży na poddaszu. Wejścia do niej bronią cztery oddziały przetartych schodów. Przysięgam, że co roku ich tu przybywa. Co piętro staję i łapię głębokie oddechy.

Starzeję się.

Niemożliwe. Przecież będę żył wiecznie. Dokładnie tak. Ostatni łyk. Zbieram ustami resztki trunku i rzucam butelkę gdzieś pod drzwi. Nawet nie pamiętam, kto za nimi mieszka.

Zdyszany, docieram na górę i po kilku próbach, otwieram kluczem swoje mieszkanie.

Nie takiego powitania się spodziewałem. Na prowizorycznej kuchni – która przyprawiłaby moją matkę o atak migreny – wśród brudnych naczyń, pokrytych resztkami jedzenia i futerkiem bladej pleśni, siedzi gruby okaz parchatego szczura i wpatruje się we mnie czarnymi oczkami. Jestem pewien, że bydlak nie jest nawet trochę zawstydzony, tylko zastanawia się, co za obwieś przeszkadza mu w posiłku. W ślepiach drży płomień, odbity od stojącego na niskim stole kaganka. Nie wiem, co zrobić. Gryzoń, najwyraźniej, też nie. Po chwili słyszę odgłos chrapania, pomieszany z rytmicznym pluskiem kropel spadających ze szczeliny w dachu do przepełnionego wiadra. Chrr, kap, chrr, kap. Pieprzony teatr nędzy. Futrzaste bydlę ani na moment nie odwraca wzroku. Podnoszę ostrożnie pierwszą lepszą rzecz z podłogi. Drewniany kubek. Jasne, może być. Rzucam w szkodnika, pudłuję, i cała misterna piramida naczyń rozpada się z wdziękiem stuletniej tancerki. Szczur macha wąsiskami. Słowo daję, skurczysyn się śmieje. Potem, błyskając łysym ogonem, znika gdzieś w cieniach. Niech no tu wróci...

Podchodzę do sterty chrapiących łachmanów. Blada ręka wystaje spod koca. Palce na jej końcu czule trzymają pustą butelkę.

– Wstawaj!

Żadnej odpowiedzi. Przeklęty pijak. Wykopuję flaszkę z zaciśniętej dłoni.

– Wstawaj, mówię! Tobiasz! – Kopię lekko, celując w brzuch chłopaka. Coś stęka z udręką, chrapie jeszcze raz, w końcu bulgocze jak zagotowana zupa. Powoli, z trudem, mój pomocnik wstaje na nogi. Właściwie stanął na nich całkiem nieźle, z kolei utrzymanie się w pionie idzie mu znacznie gorzej. Krótko obcięte włosy barwy słomy sterczą w nieładzie. Przypomina żołnierza po nadzwyczaj ciężkiej bitwie, schorowanego i wychudzonego, ale nawet wojskowi nie wiedzą, co przeżywają na ulicy takie dzieci jak Tobiasz. Od śmierci jego ojca, Jaspera Oczko, z którym przez jakiś czas wyciągałem zwłoki z cmentarzysk, pomagam trochę chłopakowi. Czasem przenocuje u mnie, innym razem asystuje w cmentarnej robocie. Swojego domu nie ma. Z tego co wiem, najczęściej włóczy się gdzieś z podobnymi sobie dzieciakami.

Jasper…

Znalazłem miejsce w jego bandzie krótko po śmierci Lotty. Zachlany, wyrzucony z roboty w kompani przewozowej, błądziłem po karczmach jak najgorszy moczymorda. Ile to już lat minęło, odkąd po raz pierwszy rozkopałem grób? Będzie z dziesięć. Do licha. Czterdziestka na karku, a ja wciąż przemykam nocami po nekropoliach.

Powieki młodzieńca zaczynają opadać.

– Znowu się zachlałeś! – krzyczę. Właściwie, też nie jestem zupełnie trzeźwy. Ale przynajmniej gotowy do pracy. – Wiadro się przelewa. A tak obiecywałeś, że przypilnujesz. Ta zołza Higa znowu będzie skrzeczeć, że zalewam sufit.

Nieobecny wzrok błądzi w podpuchniętych oczach, których przekrwione białka widzę nawet pomimo panującego półmroku.

– Pan Eckhart?

Nie, dobra wróżka.

– Piłeś beze mnie – stwierdzam z wyrzutem.

– Miałem butelkę, to piłem – mówi bez wstydu. No proszę, jego logika jest niepodważalna. Walę w rozczochrany łeb otwartą dłonią. Głuche plaśnięcie odbija się echem po izbie.

– Za co?! – pyta, próbując ustać na nogach.

– Zbieraj się, mamy robotę. Pilną.

– Teraz?

– Tak, teraz – odpowiadam i odchodzę, nim wymyśli jakąś ripostę.

Zahaczam stopą o kłąb brudnych szmat, plączę się w gałganach i ledwo utrzymuję równowagę. Posprzątam tu kiedyś. Słowo honoru. Zmiotę cały syf, wyrzucę niepotrzebne rzeczy, wywietrzę i załatam tę przeklętą dziurę. Już niedługo.

Tylko wykonam zlecenie i trochę odpocznę przy butelce.

Tak, jasne…

Podchodzę do pojedynczych drzwi, otwieram przetartym kluczem zamek i wchodzę do maleńkiej sypialni. Nie wpuszczam tu Tobiasza. Każdy potrzebuje prywatnego sanktuarium, gdzie może pobyć sam. Praktycznie całą przestrzeń wypełnia szerokie łoże, jakiego nie powstydziłby się nawet szlachcic, gdyby nie gęste plamy na grubym materacu i słodkawy smród wymiocin. Siadam, pociągam ostatni łyk, pustą butelkę rzucam byle gdzie – dołącza do wcześniejszych zapomnianych przyjaciółek. Padam na kolana i sięgam daleko pod łóżko, aż trafiam palcami na małą dziurę w podłodze. Podważam luźną deskę, wyjmuję drewnianą szkatułkę. W środku piętrzą się oszczędności mojego życia. Właściwie, „piętrzą” to za dużo powiedziane. Zbyt często zaglądałem do wnętrza mimo obietnic, które sam sobie składałem.

Nigdy nie wierz słowu pijaka.

Chowam złoto od Słowika, odkładam pudełko i zakrywam deską.

Pukanie.

– Panie Eckhart. Jestem gotów… powiedzmy.

Gdy schodzimy, Dabonn wciąż śpi pod drzwiami. Szczęściarz.

 

 

***

 

Idziemy pustymi ulicami, obmytymi siąpiącym deszczem z dywanu chmur. Wieczór wypełniają ostatnie podrygi chłodnego przedwiośnia. Otulamy się płaszczami.

Sprzęt trzymamy w niskim magazynie blisko cmentarza. Łysy dozorca, Albert, w zamian za okazjonalną flaszkę i parę miedziaków pozwolił nam zagospodarować wolny kąt na tyłach sali, wypełnionej szczapami drewna dla okolicznych manufaktur. Jedne z drzwi magazynu wychodzą dokładnie naprzeciwko podziurawionego wyłomami muru okalającego Pole Żałobne. Albert nigdy nie dopytuje ani kim jesteśmy, ani po co trzymamy tu narzędzia. Podejrzewam, że wie, co robimy, ale zwyczajnie ma to gdzieś. Im mniej złota w sakwie, tym bardziej człowieka świat gówno obchodzi, a staruszek pobiera naprawdę lichą pensję.

Obok małego noża przy pasie zawieszam latarnię. Skórzany pokrowiec zakrywa trzy ścianki lampy, więc blask świecy pada tylko przez jedną szybkę. Pośród ciemności nawet drobny płomień widać wyraźnie jak statek na spokojnym morzu. Na wszelki wypadek zabieram zapasowe świeczki. Jeszcze łopaty, łom, do tego dodatkowa latarnia, zwój liny i worek z wytrzymałego płótna. Wszystko upchane na małym drewnianym wózku. Rozglądamy się, czy ulice wciąż świecą pustkami, poprawiamy płaszcze i ruszamy w drogę.

 

 

***

 

Bogaci mają tylko jeden cmentarz – Ogrody Cyrry – daleko na wyżynach przy Pałacu, wśród świątyń i czystych ulic z marmuru. My, zwykli prostaczkowie, zadowalamy się odpoczynkiem na Błotnym Wzgórzu, Spokojnym Przylesiu i Żałobnym Polu. Pamiętam, jak w obawie przed rabusiami i chorobami mieszkańcy wyprosili u władz otoczenie Żałobnego murem. Ci sami ludzie zaczęli rozbierać ogrodzenie jeszcze przed zakończeniem budowy. Szarpali kamień łomami i kilofami, darli zaprawę, zabierali cegłę po cegle. Na nic patrole i kary. Nigdy tego nie zrozumiem.

Mijamy właśnie jeden z wyłomów, na tyle szeroki, że przejechałbym tu powozem. Dziury w tynku przypominają pryszcze na twarzy młokosa, ciągną się i ciągną, ukazując nabiegłe purpurą od deszczu szpetne cegły.

Z początku Żałobne Pole nie wygląda źle. Kilkunastoma krokami po niskiej trawie, docieramy do pierwszych mogił. Zadbane i świeże, prezentują z dumą skromne bukiety od rodziny i przyjaciół. Symbole bogini Cyrry – trójkąty, zwieńczone kwiatami lilii – zdobią wszystkie groby. Ubogi czy bogaty, każdy szuka łaski zaświatów.

Nekropolia poraża ogromem. Mogiły ciągną się i ciągną, aż po horyzont. Podejrzewam, że przedtem znajdowało się tu zwykłe trzęsawisko. Marny teren, gdzie nie sposób było wnieść większe budowle, więc któryś z dawnych władców przeznaczył go na cmentarz. Szkoda, że nie dopilnował roboty podczas osuszania. Wypełnione cuchnącą, płytką wodą bajora zalewają od czasu do czasu niżej położone groby, jakby woda wychodziła spod samej ziemi, aby objąć dawne królestwo jeszcze raz we władanie. Wszechobecna wilgoć rozłazi się dookoła, pokrywa nagrobki ciemnymi plamami, a co gorsze, sprawia, że zimno zdaje się bardziej dokuczliwe. Trafiam butem w kałużę i klnę po nosem, czując jak woda łapczywie wpada do środka. Naprawdę, pora odwiedzić szewca.

W obawie przed patrolami straży cmentarnej nie zapalamy latarni. Tak blisko zamieszkanych dzielnic chowają rzemieślników, uboższych mieszczan i drobnych kupców. Cały trzon społeczeństwa. Groby są tu równe, praktycznie identyczne. Nudne i bezbarwne. Jak całe życie ich obecnych lokatorów.

Ale czy mój los jest lepszy? Przynajmniej nie musieli przemykać nocami po cmentarzu z łopatą.

Przecieram szlak, a mój pomocnik ciągnie wózek z narzędziami. Całe szczęście, że świeżo naoliwione koła obracają się bez najlżejszego skrzypienia. Stukot metalowych narzędzi, gdy Tobiasz zahacza przypadkiem o grób, tłumi płótno i monotonny odgłos mżawki.

Wędrujemy długo, wśród setek niemal identycznych kwater umarłych. Przechodzimy wąską brukowaną alejką, skręcamy w błotnistą ścieżkę z kępami schorowanej trawy.

Mijamy drzewa – bardziej kontury w mroku – poskręcane i wykrzywione, jakby próbowały stąd desperacko uciec.

Z zadowoleniem uzmysławiam sobie, że wciąż potrafię praktycznie po omacku odnaleźć tu drogę.

Bo spędziłeś wśród grobów kawał życia – słyszę w myślach złośliwy głos Lotty. To prawda. Smutna, ale prawda.

Przystaję, rozpoznając cień posągu obok którego przechodzimy. Chowam się pod rzeźbą i z trudem rozpalam ogień. Iskra przeskakuje wesoło na knot świecy. Oleiste ciemności ustępują światłu. Patrzę w górę i zimny dreszcz przebiega mi po plecach. Nie przepadam za tą rzeźbą. Kamienna sylwetka kobiety, zakrywającej twarz dłońmi, skulonej, zrozpaczonej. Ludzie zwą ją „Zawodzącą Matką”. Spomiędzy omszałych palców spływają chropowate łzy, ociekające kroplami deszczu. Wkraczamy na miejsce spoczynku najmłodszych. Próbuję nie spoglądać na małe nagrobki. Raz, jeden jedyny raz, zgodziłem się wykopać stąd ciało. Klient płacił wyśmienicie, a ja uznałem, że będzie to po prostu robota jak zawsze. Wydobyłem ciało uduszonej dziewczynki. Nie mogła mieć więcej niż dziesięć lat. Jedyne zwłoki, które do tej pory widuję w snach. Odłożyłem je z powrotem do trumny, zasypałem i odszedłem. Pamiętam, gdzie leży. Nigdy tamtędy nie chodzę. Zdaję sobie sprawę, że nie wszyscy podzielają moje sentymenty. Z pewnością kroczę w tej chwili nad pustymi trumnami o wyłamanych wiekach i wypełnionych po części czarnym piachem zamiast drobnymi ciałami. Na myśl o pogrążonych w modlitwie rodzinach, nieświadomych losu swoich dzieci, które zostały poćwiartowane na sekcyjnych stołach lub wykorzystane jako paliwo dla czarnoksięskich zaklęć – zawsze czuję obrzydzenie do swej profesji.

Przynajmniej do następnej roboty.

Światło odkrywa zmurszałe płyty i przytłoczoną deszczem zmęczoną roślinność. Dalej, dalej, do przodu. Przeklęta Enklawa jest prawie na końcu cmentarzyska i trudno powiedzieć, gdzie się zaczyna. Kroczysz i kroczysz,  po pewnym czasie uświadamiasz sobie, że błotniste ścieżki zastąpiły brukowane alejki, a nadgryzione zębem czasu mogiły tkwią niedbale rozrzucone zamiast w równych rzędach.

Idziemy. Czas płynie. Deszcz pada. Nic się nie zmienia – to dobry znak. Żadnego strażnika, żadnych późnych żałobników czy konkurencji.

Docieramy do Enklawy.

W blasku latarni szukam śladów ludzi. Ktoś musiał przynieść trumnę, może kto inny żegnał nieboszczkę. Przeglądam nazwiska wyryte na nagrobkach. Wernick. Oberwach. Niech to. Enklawa stanowi niewielką część cmentarzyska, ale to wciąż setki grobów. Lidmann. Kerlof. Deszcz ustaje. Ciemne chmury powoli ustępują i blady księżyc rozświetla okolicę. Od razu dostrzegam rozmyte mżawką ślady kilku osób. Praktycznie stałem koło nich. Jakim cudem mi umknęły? Starzejesz się, Eckhart.

Ruszamy wzdłuż tropu. Mijamy niewielki staw ze stojącą wodą. Są na Żałobnym Polu miejsca, gdzie smród bywa gorszy niż w najpodlejszej garbarni. Płyny z gnijących ciał przenikają przez marne butwiejące trumny, wsiąkają w ziemię, aż w końcu wzbierająca woda wyrzuca cały ten śluz na powierzchnię, tworząc ohydne, cuchnące bajora, w których larwy robactwa pląsają w chaotycznym tańcu. Ponury rechot żab dobiega słabym echem.

Anna Vogelnacht.

Spieszyli się. Jej grób przypomina robotę skacowanego grabarza po tygodniowej popijawie. Wykopany niedbale przy niewielkim pagórku, w otoczeniu dwóch starych mogił i kęp schorowanych krzaków. Przekrzywiony kij z przyczepioną trójkątną tabliczką na cześć Cyrry zawiera tylko imię i nazwisko. Z błędem. Mam nadzieję, że nie skończę w równie marnej mogile.

Kogo chcesz oszukać, Eckhart? Zapewne zdechniesz zalany w trupa z mordą w rynsztoku.

Pierwszy krok za nami. Teraz pora pobrudzić rączki. Rozpakowujemy sprzęt.

Zatapiam drewnianą łopatę w miękkim gruncie. Mimo że nie lubię deszczu, przyznaję, że pomaga kopać.

Chłód przestaje dokuczać. Kopiemy mokrą ciężką ziemię. Rozrzucamy dookoła grudy błota, które spadają z ohydnym odgłosem. Wprawnie pogłębiamy dół. Bez subtelności, bez ukrywania śladów naszych niecnych działań. Wbić łopatę, popchnąć nogą, wyrzucić ziemię. I tak raz za razem, i tak bez przerwy. Dłonie w skórzanych rękawicach pewnie trzymają mokre trzonki. Ukryte w ciemnościach żaby zdają się alarmować o nas głośnym rechotem, a księżyc emanuje delikatnym światłem, jakby chciał wskazać strażnikom miejsce świętokradztwa.

Stoję już po pas w wygrzebanej ziemi. Tobiasz rozprostowuje plecy przy wózku. Jeszcze nie wytrzeźwiał do końca. Nagle słyszę dźwięk, stłumiony i przyduszony, a włosy stają mi dęba. Znam ten odgłos z dawnych czasów – wcale za nim nie tęskniłem. Ktoś o słabszych nerwach rzuciłby w tej chwili łopatę i uciekł, skąd przybył, z kilkoma siwymi włosami więcej.

– Ona żyje! – mówię podniesionym głosem do Tobiasza. Do licha, ciszej Eckhart, upominam sam siebie. Ostatnie czego mi teraz brakuje to wizyta straży cmentarnej.

Chłopak przyjmuje wiadomość z ogromnym spokojem.

– Bierz z niego przykład, kochanie – słyszę rozbawioną Lottę, ale nie zwracam na nią uwagi.

Tobiasz spluwa bez słowa przez zżółkłe zęby i skacze do dołu, aby mi pomóc. Głuche dudnienie z grobu nie ustaje, lecz, o dziwo, nie słyszę już krzyków. Opadła z sił? Albo groza, wywołana przebudzeniem w ciasnej trumnie, odebrała jej głos?

Dla mojej profesji prawo przewiduje jedną karę – pogrzebanie żywcem. Tak skończył ojciec Tobiasza, taki los i mnie grozi. Ale kto pochował żywą dziewczynę? Może z czystej nieświadomości? Istnieją letargi i schorzenia, w których człowiek bywa praktycznie nie do odróżnienia od nieboszczyków.

Słowik. On musiał wiedzieć. Dlatego naciskał, aby ciało wykopać dzisiaj. Skurwiel. Ale dlaczego? I co najważniejsze, czy zapłata obowiązuje też za żywą dziewczynę? Musi. Wydobędę ją od grubasa, choćbym miał mu przystawić nóż do gardła. Chciał Annę Vogelnacht, to ją otrzyma. Zastanawiam się i kopię jednocześnie, póki łopata nie uderza w coś twardszego niż ziemia.

Pospiesznie oczyszczam widoczną część wieka z zalegającego błota. Stukam w drewno, ale odpowiedź nie nadchodzi. Zemdlała z braku powietrza?

– Łom – ponaglam Tobiasza. Chłopak wyskakuje zwinnie z dołu i podaje metal.

Trumna należy do najtańszych – gwoździe wbito rzadko, a wieko wykonano z tak cienkiego drewna, że aż dziw, jakim cudem nie załamało się pod ciężarem ziemi.

Zaczepiam końcówkę o szparę, napieram. Drewno napręża się, staje, w końcu poddaje ze zgrzytem – głośnym wśród nocnej ciszy jak wystrzał na morzu. Całkowity brak profesjonalizmu. Powinienem wcześniej owinąć łom płótnem, ale chcę jak najszybciej dać dziewczynie powietrza. Większość z moich kolegów po fachu poczekałaby, aż ofiara skona i dopiero otworzyłaby trumnę. Ostatecznie liczą się zwłoki, a czy zmarły wcześniej, czy później, co za różnica?

– Pomóż mi – mówię do chłopaka.

Razem podnosimy odłupaną część wieka.

Zaglądam do środka.

A więc to już? Lata z ustami przyklejonymi do butelki, dziesiątki wypraw do nekropolii, spotkania z rzeczami, o jakich opowiada się tylko przy kuflach piwa w słoneczny dzień – musiał nadejść dzień, w którym umysł odmówi posłuszeństwa i coś po prostu pęknie. Zastanawiam się jedynie, czy obecny widok zawdzięczam gorzale, czy bardziej cmentarnym przygodom. Wlepiam oczy w miejsce, gdzie powinienem ujrzeć przerażoną podduszoną dziewczynę. Nic. Nawet płótna do którego czasem wsadzają zmarłych. Stoję tak osłupiały, w milczeniu próbując za wszelką cenę znaleźć racjonalne wytłumaczenie zaistniałej sytuacji.

– Co do… – Tobiasz pierwszy odzyskuje głos. – Słyszeliśmy ją. Przecież ją słyszeliśmy.

– Coś słyszeliśmy.

– Więc gdzie się podziała?

– Dawaj latarnię – mówię ostro.

Oświetlam wnętrze skrzyni. Tak samo marne wykonanie, jak wieka. Pusto, nie licząc kawałków obsuniętego błota. Wkładam głowę i latarenkę do środka, po czym patrzę na drugi koniec trumny. Noc jest pełna niespodzianek. Rozłupane odłamki drewna leżą w bezładzie. Za nimi widzę wygrzebany w ziemi czarny otwór.

– Tunel. Pieprzony tunel – stwierdzam.

– Jak…? Gdzie ciało, panie Eckhart? Uciekajmy! To… to nie jest normalne.

Pewnie, że nie. Może faktycznie powinniśmy stąd wiać? Wrócić do Słowika, zrezygnować z roboty, oddać zaliczkę. Oczywiście, potrącić parę imperiali za dotychczasowy wysiłek...

– Oczyśćmy wieko z ziemi – mówię.

– Po co?

– Zamknij się i kop – upominam go. Otwiera gębę, ale nic nie mówi. I dobrze. Dobywa łopaty, po czym zabiera się do roboty. Nie dostał ode mnie jeszcze złota, więc zrobi, co mu każę.

Odkopujemy grób na tyle, abym dał radę podważyć całe wieko, co skwapliwie czynię. Gwoździe znów śpiewają posępną melodię, ale mam to gdzieś. Pieprzony los znów zagrał mi na nosie. Co teraz? Dawny Eckhart krzyczy, abym brał nogi za pas, uciekał szybko i nie oglądał za siebie. W końcu będą inne zlecenia, inne groby z trupami grzecznie czekającymi w swoich drewnianych łóżeczkach. Drugi Eckhart nie krzyczy, ba, nawet nic nie mówi. Siedzi tylko w knajpie przy najlepszym stole, w otoczeniu butelek przedniego piwska, a na kolanach gości dziwkę, która nie wygląda jak nieświeży oddech i czasem nawet uśmiecha się szczerze. Straszny skurwiel z tego drugiego Eckharta.

Wychodzę z dołu bez słowa. Chłopak podąża za mną, jakby obawiał się zostać sam w feralnym grobie. Z wózka wyjmuję kuszę, odciągam cięciwę i zakładam bełt.

– Panie Eckhart?

Pociągam łyk gorzały z butelki i oddaję ją Tobiaszowi.

– Panie Eckhart...

– Przywiąż mnie.

– Chyba nie zamierza pan tam zejść?! – chłopak prawie krzyczy mi w twarz, aż się rozglądam. Cienie tkwią nieruchomo na swoim miejscu. Szydercze kumkanie żab gubi rytm i teraz przypomina bardziej gwar ulicy w dzień targowy.

– Wziąłem zaliczkę. Mam cieknący dach, dziurawe buty i pieprzone szczury w mieszkaniu. Oczywiście, że tam wchodzę. Rób swoje, Tobiaszu.

Niechętnie, ale obwiązuje mnie liną. Zeskakuję do grobu i przyświecam w głąb tunelu.

Mroczny otwór drwi ze mnie niczym bogacz z żebraka. Ma szerokość ramion dorosłego mężczyzny, ale jest niski, tak niski, że aż trzeszczą mi zęby na samą myśl, że ktoś tam wszedł. A ja zamierzam zrobić to samo. Uwalniam latarnię ze skórzanego pokrowca. Będę potrzebował każdej odrobiny światła. Odetchnąwszy głęboko, wkładam bełt między zęby. Jestem gotów.

Ale dalej nie wchodzę.

Chcę, naprawdę chcę, ale mięśnie postanawiają odmówić mi posłuszeństwa. Zaczynam podejrzewać, że mają więcej rozsądku ode mnie.

Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy, bo później nie będzie czasu. Coś wciągnęło ciało pod ziemię. Z pewnością nie konkurencja, choć wolałbym użerać się z innymi amatorami świeżych ciał niż z tą ukrytą w ziemi zagadką. Ktokolwiek... cokolwiek to jest, ma moje pieniądze.

Co bym zrobił z taką sumką?

Wyjedź – słyszę Lottę. Niech to zaraza. Zagryzam zęby i próbuję myśleć o czymś innym, ale głos nie milknie. – Popatrz, jak skończyłeś. Rzuć to życie, załaduj dobytek na statek i odpłyń gdzieś daleko. Zacznij na nowo, jeszcze masz czas.

Wyjechać…

Może na Archipelag, gdzie oddają zmarłych morzu, albo w stronę Drassy z wielkimi świątyniami ich ognistego boga, Lawana. Lotta zawsze chciała je zobaczyć. Wszędzie, byle jak najdalej stąd. Na Cyrrę, nawet żebrak, siadając pod świątynią, najwyżej zbierze parę kopniaków i garść wyzwisk, a ja?

Podpełzam w stronę dziury. Mogę tak sobie rozmyślać godzinami, ale noc nie młodnieje.

Ostatnia robota – kusi mnie Lotta.

Ostatnia robota. Na pewno? Lecz ile to już razy obiecywałem sobie, że wyjadę? Ile zleceń było „ostatnimi”? Nigdy nie wierz słowu pijaka, Eckharcie. Z oczami utkwionymi w tunelu, zaczynam w myślach przeliczać złoto. Odliczając koszty, po dostarczeniu ciała zostanie mi około siedemdziesiąt imperiali. Sporo. Wraz z zawartością szkatułki z mieszkania, wystarczy na podróż i początek w nowym miejscu. Ze cztery miesiące spokojnego życia. Albo dwa, jeśli będę pił…

A więc dwa miesiące gdzieś w Drassie? Nie brzmi źle.

Naprawdę chcę wyjechać?

Chcesz. Nie zostało tu nic dla ciebie. Masz tylko mnie, kochanie. A ja nie znoszę tego miasta. Umarłam tu.

Ręce pierwsze wchodzą do tunelu, kolba kuszy ryje płytki rowek w wilgotnej ziemi, latarenka szura o kamyczki. Śmierdzi. Gorzej, niż gdy wyrzucono mnie z portowej tawerny prosto w hałdę odpadków. Zaczynam żałować, że nie założyłem chusty na twarz, ale oddychać też nie jest łatwo. Duszny fetor wilgoci i zgnilizny przytłacza. Nawet mnie, zaprawionego w smrodzie cmentarzy, biorą torsje. Próbuję ignorować ostre pieczenie na krańcu gardła. W końcu przyzwyczajam się na tyle, aby ruszyć dalej. Struga światła wydobywa czarne ściany oraz kawałki postrzępionych korzeni. Pochylam głowę, aż brodą dotykam lepkiego śliskiego piachu. Ostrożnie omijam palcami rozrzucone strzępy trumny  mimo długich rękawic nie zamierzam ryzykować drzazgi z drewna spoczywającego na pełnym zwłok grzęzawisku.

Podkop opada lekko, ale to nieważne. Byle do przodu. Po złoto.

Teraz wiem, jak się czuje gówno, wpadając do rynsztoka.

Bogowie, ale ciasno! Ostrożnie pokonuje niewielką odległość, uważając, by nie zahaczyć rękami o bełt w zębach. Jeszcze mam uzębienie, które nie straszy ludzi, gdy otwieram gębę, i wolałbym, aby tak zostało. Pokrywający ściany i podłoże brudny śluz błyszczy od blasku świecy. Gęste gluty szlamu sączą się spomiędzy kamieni, jak ropa z czyraków trędowatego.

Uroczo.

Garść ziemi spada ze sklepienia, a ja zamieram z wytrzeszczonymi oczami. Jeśli tunel opadnie, to pogrzebie mnie żywcem. Nawet ze ściśniętym ze strachu żołądkiem doceniam ironię sytuację. Porywacz ciał zasypany podczas wyciągania zwłok. Niech to zaraza, będę pośmiertnym obiektem żartów w połowie miasta. Spomiędzy wpół otwartych warg wypływa mi strużka śliny i dołącza do wszechobecnego szlamu.

Dalej, upominam sam siebie, w jedną lub drugą stronę, ale pełznij! Do przodu. Ramię, noga, ramię, noga. Niewielka poświata od świeczki nie starcza, abym widział dalej niż metr czy dwa przed sobą. Za półmrokiem czyha oleista ciemność. Zatrzymuję się, nasłuchując. Przez moment liczę na to, że wyobraźnia płata mi figle. Że umysł pod wpływem nerwów sam zaczął urzeczywistniać wyimaginowane koszmary.

Chrobot.

Coś tam jest. Coś…

I co teraz, geniuszu? Nadal pragniesz zmierzyć się z tym… czymś? Włosy stają na karku, palce zaciskam na kuszy, jakby tylko jej dotyk trzymał mnie przy zdrowych zmysłach. Oddycham głęboko, zagryzam bełt, aż zęby trzeszczą o drewno. Zmuszam ciało do ruchu.

Pełznę.

Tunel przestaje opadać. O ile mogę wyczuć, leżę poziomo. Ocieram łokciami mokre ściany. Jak daleko od wejścia? Czuję delikatny opór liny. Zapewne Tobiasz sprawdza, czy wciąż jest przymocowana. Dobry chłopak, trwa na posterunku. Mam nadzieję, że wystarczy liny – wzięliśmy spory zwój. Przecież nie będę schodził w nieskończoność.

Odnoszę wrażenie, jakbym tkwił tu z godzinę, choć pewnie minęło kilka minut. Drobne kamyki irytują coraz bardziej, kłują boleśnie przez spodnie, wpadają do butów. Zasypane piachem i szlamem włosy swędzą, ale najgorszy jest dotyk mokrej spoconej ziemi na czole, gdy przejście staje się wyjątkowo niskie i przesuwam głową po sklepieniu. Krople śluzu spływają mi leniwie po twarzy.

Pełznę.

Z krawędzi światła wyłania się jasny kształt, znika w okamgnieniu, a ja nieruchomieję, dysząc z wytrzeszczonymi oczami i palcem drgającym na spuście. Tkwię w miejscu, zbieram myśli, próbując zrozumieć, co właśnie zobaczyłem. Bezskutecznie.

Płomień świecy dygocze.

Z nosa spływa mi pojedyncza kropla. Ruszam dalej. Cokolwiek sunie w tym przeklętym korytarzu, nie jest ani duchem ani innym bezcielesnym upiorem. Pieprzony wymysł Martwych Bogów, jakiś trupożerca czy inne niepotrzebne światu gówno, stworzone, żeby ludzi pozbawić uczciwego zarobku. Bełt z kuszy skutecznie wybije mu żarty z wykradaniem zwłok. Nie znoszę konkurencji żadnego rodzaju. Tylko gdzie jest ciało?

Chłód przenika przez ubranie. Mam już zawilgocone całe spodnie i przód kaftana. Koncentruję się na zadaniu, aby nie myśleć o cuchnącej wilgoci, oblepiającej mnie jak kokon. Przy kolejnym ruchu ręki latarnia znów wyławia kształt, który widziałem wcześniej.

Głowa. Głowa okryta brudnym płóciennym całunem. Znalazłem ciało Anny. Konopne sznurki wystają postrzępionymi końcami z solidnego szwu, biegnącego przez cały worek. Ktoś go starannie zaszył. Moje siedemdziesiąt imperiali. Gorzała, towarzystwo kobiet i porządne buty z twardej skóry. Mój bilet do nowego życia. Wystarczy wydobyć zwłoki na powierzchnię.

Tylko tyle…

– Moje!

Serce zamiera mi jak para kochanków nakryta przez męża. Krzyk, pieprzony krzyk. Ludzki, gruby głos, pod przeklętym cmentarzem. Nie, Eckhart, nie myśl o tym, idź po swoje złoto. Wpakuj bełt gdzie trzeba i uciekaj z ciałem na powierzchnię.

Wytężam siły i przyspieszam. Dyszę ciężko, kropelki śliny spadają spomiędzy warg na rękawy. Nie mogę już oddychać z tym bełtem w gębie. Wypluwam go bez głębszego zastanowienia, niknie gdzieś pode mną wbity w szlam. Od razu lepiej. Płomień z roztrzęsionej latarenki zamienia korytarz w chaos światła i cienia – jeśli zgaśnie, to po mnie, ale prę dalej. Ciało znów ucieka, porywacz ciągnie powoli, może się zmęczył, może myśli, co zrobić z nieoczekiwanym intruzem w swoich podziemiach. Dopadam końcówki płótna. Zaraza, nie mam jak chwycić, więc stawiam byle jak latarnię i pełznę w głąb tunelu. Już prawie mam. Ledwo mieszczę się przy lampce, wpycham ją w ścianę, ale dzięki bogom, szkło nie pęka. Zaciskam palce na całunie, zaczynam ciągnąć w swoją stronę. Przesuwam ciało kawałek, nie jest tak ciężkie, jak się spodziewałem. Nieznajomy wrzeszczy krótkim gardłowym dźwiękiem jak ogar pilnujący kości. Tunel między nami jest zbyt wąski i niski, dodatkowo zablokowany zwłokami. Nie da rady się przecisnąć. Grube łapy wyskakują z ciemności i opadają na nogi Anny. Są czarne, umorusane ziemią, niczym ręce zaginionego górnika, a zakrzywione szpony wieńczą mięsiste paluchy. Sięgam ręką za siebie, wygięte w nienaturalnej pozycji mięśnie rwą bólem. Szukam po omacku lampy. Jest! Ciągnę za uchwyt, obracam się na bok, wyginam się jak pieprzony akrobata. Nagłe szarpnięcie sprawia, że niemal wypuszczam całun. Nic z tego, bękarcie! W końcu stawiam lampę przy zwłokach. Ciemność pierzcha niechętnie. Widzę zarys przedramion z dłońmi zaciśniętymi na zwłokach, węzły mięśni i szarawą skórą wyzierającą spod czarnych plam brudu, potem nabrzmiałą szyję i głowę…

Bogowie!

Próbuję umysłem połączyć ludzki głos, który słyszałem wcześniej, z obliczem, jakie widzę teraz. Ni twarz, ni pysk, raczej koszmarna mieszanina obydwu, opleciona drgającym cieniem. Rozsądek każe mi odwrócić wzrok, zamiast tego wytrzeszczam oczy jak niepokorny dzieciak i spoglądam dalej, wyłapując każdy okropny detal. Zbyt szerokie usta, wypełnione ciemnymi kłami, duży, płaski nos o falujących nozdrzach, w końcu oczy… oczy…

Para dużych, okrągłych, pozbawionych białek jezior czystej czerni.

Przypomina żabę i człowieka jednocześnie, jakby bogowie nie mogli się zdecydować, którą z postaci powinien w końcu przybrać.

Zastygamy tak, wpatrzeni jeden w drugiego. Może dla niego jestem równie paskudny? Chuda istota, o wystającym nochalu i małą paszczą z drobnymi ząbkami. Intruz z powierzchni, wstrętny, okropny, obcy. Zadaję sobie dziesiątki pytań i na żadne nie znajduję odpowiedzi. Kim, czym jest? Nieudanym eksperymentem alchemików, ofiarą klątwy lub czarnoksięskiej magii? Nieszczęsnym, zdeformowanym dzieciakiem, którego matka wyrzuciła zaraz po urodzeniu, lecz na przekór losowi zdołał przeżyć? Jest ich więcej? Może tacy jak on żyli na tutejszych bagnach już wcześniej, przed stuleciami, a teraz zepchnięci przez młodą ludzką rasę, znaleźli schronienie w jedynym bezpiecznym miejscu – pod cmentarzyskiem.

Wpatrzony w kreaturę, zbyt późno dostrzegam ruch jej ręki. Pazury drą ścianę, wystrzeliwując w moją stronę ziemię, śluz i drobne kamienie. Zbyt szybko, zbyt niespodziewanie. Odłamki uderzają całą salwą w twarz. Drą policzki, wpadają w usta. Oko rozbłyskuje światłem, ból wypełnia czaszkę. Krzyczę krótko. Zakrztuszony, wypluwam lepkie, paskudne grudy. Puszczam płótno i zasłaniam oko dłonią. Boję się je otworzyć. Coś lepkiego przecieka mi przez palce.

– Skurwysynu! – jęczę. Mrugam zdrowym okiem, próbując odgonić napływające łzy.

Widzę niewyraźne sylwetki, bardziej plamy.

– Wynoś się! – słyszę w odpowiedzi. Ciągnie ciało. Uważa, że skończył ze mną.

Siedemdziesiąt imperiali szoruje po ziemi, zostawiając szlak rozjechanego szlamu. Pieprzone złoto nie jest warte straconego oka. Ale to nie koniec. Ten bydlak za to zapłaci. Gówno mnie obchodzi, czym jest i skąd pochodzi. Mimo łez celuję kuszą. Zapominam o Annie, myślę wyłącznie o ustrzeleniu tego parszywego robala. Nie mogę czekać dłużej, już prawie skrył się w ciemności. Pociągam za spust i cięciwa zwalnia z cudownym brzdękiem. Dawno temu pracowałem jako woźnica. Podróżowałem traktami, gdzie bandyci lgnęli do każdego dyliżansu w poszukiwaniu złota i kobiet. Miałem wiele okazji, by korzystać z kuszy. Nie zapomniałem, jak strzelać.

Słyszę mokre plaśnięcie i krótki pisk.

Wybucham głośnym śmiechem. Rżę w stronę rannego jak w pijackim amoku. Stęchłe powietrze zatyka mi płuca, kaszlę wciąż rozbawiony. Zapłaciłem swoją cenę, ale mam ciało. Teraz obwiązać je liną i do wyjścia, dość już zmarnowanego czasu. Potrzebuję obu rąk. Odkładam broń na bok. Z drżeniem serca odsuwam dłoń od postrzelonego oka i patrzę na palce. Nie ma krwi…!

Podnoszę ostrożnie powiekę. Swędzi, piecze, ale widzę! Zaraza, może ta noc nie okaże się taka zła. Stękając, rozwiązuję linę wokół pasa. Ciemność narasta, pożera światło jak kundel kiełbasę. Tkwiący w lampie płomyczek przygasa, już ledwo widzę swoje ręce. Brałem zapasowe świeczki, pamiętam. Szukam gorączkowo na oślep po kieszeniach. Są – dwie złamane, ale trzecia w porządku. Może trochę zawilgotniała. Otwieram drzwiczki latarni, delikatnie podpalam nowy knot. Skrzy nieco, ale w końcu łapie ogień. Zmieniam świecę. Biorę latarnię jedną ręką, drugą chwytam koniec liny i podpełzam do zwłok. Brudne płótno marszczy się wokół ciała, obrys głowy, ramion i małych piersi wystaje spod materiału. Jak zawiązać linę? Wokół głowy? Może się urwać, a trudno taki wypadek wytłumaczyć klientowi. Pod ramionami i przewiązać wokół żeber? Rozmyślam sobie spokojnie, gdy ciało odjeżdża kawałek.

Nie, to niemożliwe. Podnoszę oczy. Brudne łapy tkwią na łydkach trupa. Strużka krwi wlecze się po nieludzkim przedramieniu, krople spływają między szponami i barwią materiał. Z szyi wystaje opierzenie bełtu. Skurwiel dostał w gardło, i co? I nic. Dalej dycha.

Wiruje mi w głowie. Wypuszczam linę, klnę mocno, po czym chwytam ciało pod barki i ciągnę. Znowu w punkcie wyjścia.

Kusza leży spokojnie. Bezużyteczna.

Brawo Ekhart! Dobra robota – wyrzuciłeś bełt wcześniej. Wystarczy, że zdejmę dłonie z płótna i koniec. Zanim się cofnę, znajdę pocisk, załaduję kuszę i wyceluję, ten bękart już dawno zniknie z trupem. Może poczekać, aż zdechnie z upływu krwi?

– Panie Eckhart! – słyszę głos z oddali jak z wnętrza głębokiej studni. Tobiasz. Zapomniałem o nim zupełnie.

– Jestem tu! – Tak, jestem. Poraniony i w mokrym ubraniu, przypominam żebraka walczącego o kość z bezpańskim kundlem.

Wdycham śmierdzące, wilgotne powietrze. W ustach ohydny posmak wywołuje torsje umęczonego żołądka. Robota marzeń. Przysięgam, wyjeżdżam z tego zawszonego miasta.

Zrób to, skarbie. – Jeszcze jej brakowało...

– Ma pan ciało?!

Chce mi się śmiać i płakać jednocześnie.

– Tak, ale nie chce wyjść! – kłamię. Wspomnieć mu o stworze?

Pewnie. To to, co każdy chce usłyszeć nocą na cmentarzu.

Brudne łapska ponownie ciągną. Odpowiadam tym samym i żaden z nas nie przesuwa Anny choćby o kawałek. On jest silniejszy, ale ranny. Posoka wypływa bezustannie, lecz coraz wolniej, jak smoła w chłodny dzień. Plama na worku przestaje rosnąć. Chyba nie mam co liczyć na wykrwawienie.

Obaj odpoczywamy. Słyszę chrapliwy oddech, sam również dyszę. Zaczynamy kolejną rundę i znów nikt nie zyskuje przewagi. Aż dziw, że worek wytrzymuje. Spluwam gęstą śliną. Ile czasu można siedzieć z pieprzonym bełtem w gardle?!

– Zdychaj, pierdolcu! – krzyczę, szarpię płótno. Na nic. – Zrób to dla mnie i zdechnij!

Bogowie, ależ mam ochotę go dobić! Wcisnąć palce w te wielkie czarne oczy i pchać, aż dotrę do mięsistego mózgu. W wyobraźni morduję go raz za razem, skręcam kark, duszę, podrzynam gardło... nóż! Jak mogłem o nim zapomnieć! Wystarczy, że… co? Co, głupku? Tym kozikiem możesz najwyżej jabłka obierać. Zaciskam gębę, aż strzela mi szczęka. Drobiny piachu chrzęszczą między zębami. Wpatruję się w sylwetkę żaboluda zmrużonymi oczami jak wilk w myśliwego. Podejdę bliżej bydlaka, a odciągnie dziś sobie dwa trupy.

– Panie Eckhart! – Czyżbym słyszał nutę strachu?

– Co?! – rzucam wściekły.

– Patrol idzie – Ścisza głos tak mocno, że dopiero po chwili udaje mi się zrozumieć, co mówił. Straż musi być niedaleko.

– To się chowaj, głupku! – Pięknie. Cudownie. Wspaniale. Jak ja się z tego wyplączę?

Milczę. Oddycham ciszej, choć nie ma to najmniejszego znaczenia. Zwykły odruch zapędzonego w pułapkę zwierzęcia. Myśli pędzą jak zwariowane. Skąd nadchodzi patrol? Idą prosto na Tobiasza, czy przechodzą gdzieś dalej? Słyszeli jego wrzaski w tunelu? Cokolwiek się stanie, nie mam na nic wpływu. Siedzę tu jak szczur w klatce i równie dobrze straż może mnie tu zasypać. Mniej roboty dla nich. Każda sekunda zdaje się minutą, a minuta – godziną. Cisza przytłacza. Odnoszę wrażenie, że nawet stwór uspokaja oddech.

Tęsknię za domem. Za przeciekającym dachem, który nagle wydaje się zupełnie w porządku, niech to, tęsknie za parchatym szczurem i podłogą ze skrzypiących desek. Ale najbardziej brak mi gorzały. Oddałbym wszystko choćby za butelkę cienkiego sikacza. Zostawiłem flaszkę Tobiaszowi, a teraz…

Słyszysz jej oddech, kochanie?

Co…?

Ogłusza mnie kobiecy krzyk. Zapominam o Tobiaszu, strażnikach, krwawiącej kreaturze, i sam zaczynam wrzeszczeć, uszy płoną od przenikliwego, świdrującego pisku. Ze strachu podskakuję bezmyślnie, tyłem głowy uderzam z całej siły o sklepienie, ciemnieje mi przed oczami, gubię oddech. O dziwo, cichniemy jednocześnie. Serce za wszelką cenę chce się wyrwać z klatki piersiowej, głowa wciąż wibruje od pisku i za nic nie chce przestać. Leżę spocony jak świnia.

– Gdzie jestem? Kto tu jest? – moje niedoszłe siedemdziesiąt imperiali mówi miłym dźwięcznym głosem, zarysowanym przerażeniem jak rysą na krysztale, po czym szarpie w panice za płótno, lecz szwy trzymają mocno – kolejny raz muszę docenić twórcę worka. Dobra robota, koleś. Słona kropla wpada mi z czoła do oka. Piecze. Słowa nie chcą wyjść ze ściśniętego gardła. Chrypię niezrozumiale.

– Kim jesteś? – pyta ostrożnie. Materiał nad jej twarzą unosi się spazmatycznie w rytm krótkiego urywanego oddechu.

– Anno… – mówię z trudem. Miała spoczywać martwa, potem – wskutek odgłosów z grobu – uznałem, że żyje, sprawcą hałasu był jednak żabolud, a teraz dziewczyna naprawdę ożywa. Ile razy jeszcze świat rzuci mi niespodziankami w twarz? Wykopywałem ofiary przedwczesnych pogrzebów, ze zdartymi do krwi połamanymi paznokciami, wykrzywione przez ostatnią desperacką próbę ucieczki z podziemnej celi. Nie miałem dotychczas okazji wykopać wciąż żywego niedoszłego trupa, ale właściwie nie powinienem być zdziwiony. Taki zawód. Nigdy nie wiadomo, co się trafi.

– Tylko spokojnie… – Próbuję uspokoić bardziej ją czy siebie?

Oddycha szybko i płytko.

– Nazywam się Eckhart. Zabiorę cię stąd – mówię prawdę. Tylko niecałą. Naprawdę chcę wydostać ją na powierzchnię…

Niekoniecznie żywą.

Żabie najwyraźniej przeszkadza nasza rozmowa. Bulgocze jak konający pies i szarpie za nogi Anny niespodziewanie mocno.

Zbyt mocno.

Obolałe palce wyginają się niczym źdźbła trzciny. Rozpaczliwie drapię uciekające płótno, ale na próżno. Anna krzyczy. Rzucam się do przodu, na ile starcza mi sił. Odrętwiała szyja ledwo trzyma głowę, obite łokcie rwą tępym bólem, ale pełznę, spalając resztki sił. Nie pozwolę, by wyciągnął ją poza światło lampy. Nie wierzę sobie. Nie wierzę, że wytrzymam walkę z nim bez światła.

Dopadam worek. Przypominam rozbitka chwytającego rozpaczliwie kawałek drewna. Ciągnę do siebie. Dziewczyna wciąż krzyczy, aż nabieram ochoty, aby ją uderzyć.

– Ćśśś – uspokajam dziewczynę zachrypniętym głosem. Dłonią odszukuję i zakrywam jej usta. Próbuje walczyć w panice, szarpie głową, ale nie puszczam.

– Ani słowa – szepczę. – Strażnicy są blisko. Jeśli nas tu znajdą, to koniec, rozumiesz? Zabiją wszystkich

Kłamię z nadzieją, że dziewczyna jest zbyt przestraszona, aby trzeźwo myśleć. Zabiją mnie, nie ją. Nic nie zawiniła. Ona, ofiara pomyłkowego pogrzebu oraz zakusów obrzydliwego porywacza zwłok, zbierze całą ludzką życzliwość, ja – skończę, wyjąc w trumnie pod zwałami ziemi.

Anna nieruchomieje.

Przejmująca, nerwowa cisza wypełnia tunel. Żabolud trzyma worek, ale nie ciągnie. Musiał usłyszeć, co mówiłem. Rozumna bestia, nie ma co. Zapominamy o wrogości, połączeni strachem przed wspólnym zagrożeniem. Nawet nie drgnę. Na sklepieniu spokojnie rośnie kleista kropla. Wlepiam w nią oczy jak prostaczek w królową. Śluz gęstnieje, nabiera sił, powoli, bardzo powoli, jakby chciał pokazać mi cały swój majestat. Przeciążony spływa, opuszczam oczy w ślad za nim, długi ogon pęka i kropla spada na brudne płótno, gdzie wsiąka szklistą plamą. Pod spodem Anna leży niczym kamień. Słyszę jej świszczący oddech. Zabieram rękę. Nie chcę udusić dziewczyny.

Strażnicy chodzą trójkami. Wystarczy, aby jeden usłyszał krzyki i zaczną szukać. Bezchmurna noc tonie w poświacie księżyca, a grób leży rozkopany z hałdami ziemi dookoła. Tobiasz na pewno już uciekł. Chłopak nie narazi dla mnie swego życia, wie, że zrobiłbym to samo na jego miejscu.

Lepię się od potu. Paskudny posmak śluzu wciąż doskwiera. Kusi mnie wykręcić głowę, spojrzeć za siebie w oczekiwaniu na snop światła ze strażniczej latarni – poświaty zwiastującej śmierć. Szkoda zdrętwiałej szyi. Żaden strażnik tu nie zejdzie. W przeciwieństwie do mnie, nie są aż tak głupi.

Tracę poczucie czasu, odliczane rytmem niespokojnych oddechów. Liczę je. Dziesiąty, dwudziesty, po setnym przestaję.

W wyobraźni widzę patrol. Zmęczone, przemoknięte twarze starych wyg, dla których warta na cmentarzu to spadek do najniższej rangi w Straży; lękliwe spojrzenia młodych rekrutów przysłanych tu za karę lub by nabrali wprawy. To nie typ ludzi, którzy szukają kłopotów. Łażą ze spuszczonymi głowami, dzień w dzień, noc w noc, te same groby, ta sama wilgoć, wiatr i ziąb. Byle wykonać patrol, po czym wrócić do strażnicy, gdzie dach nad głową, ogień w kominku, karty i grzane wino. Rozkopany grób nie tak łatwo zauważyć wśród setek innych. Na pewno już sobie poszli… na pewno. Jeśli zajrzą do środka, zobaczą zaledwie pustą, wyłamaną trumnę, typowy obraz miejsca, gdzie dokonano kradzieży zwłok. Praktycznie niewidoczne wejście do tunelu umknie ich uwadze… chyba że Tobiasz uciekł i zostawił wielki kawał liny wystający aż na powierzchnię. Wtedy po mnie.

Za duże ryzyko. Muszę uciekać.

Ratuj ją – Przestań, Lotto. – Musisz ją ratować.

Pochylam głowę do Anny.

– Musisz mi pomóc.

Czuję jej oddech na mokrych włosach.

– Nie pokonam go sam. Jest ranny, stracił sporo krwi, ale wciąż nie chce umrzeć. Na mój znak wyrwij się z jego łap, kopnij go, skrzywdź, odpychaj jak najmocniej. Chwycę cię i wspólnie damy radę uciec.

Dziewczyna milczy, aż zaczynam myśleć, że odmówi. Znam ten paraliżujący strach przed działaniem, ten nieudany obszar umysłu, który mrozi serce i nie puszcza, mimo że skazuje tym samym człowieka na śmierć. Dawno temu byłem w takiej sytuacji, jakieś sto lat temu w innym świecie, gdzie lśni słońce, a koszmary podziemi tkwią ukryte przed ludzkim wzrokiem.

Pragnę ją uratować. Lotta ma rację. Nie tylko dla złota, i z pewnością nie dla tajemniczego zleceniodawcy o tłustych ustach. Kariera woźnicy zamieniła mnie w gruboskórnego aroganta. Spotkania z ludźmi natarczywymi, pełnymi żądań i dbałości o własne wyolbrzymione „ja” skutecznie oduczyły mnie współczucia i prostej ludzkiej przyzwoitości. Dopóki tkwiłem w małżeństwie, Lotta trzymała moje sumienie nad powierzchnią, nad granicą, którą tacy jak Tobiasz przekroczyli dawno temu. Obecnie tkwię na dnie, poślubiony gorzale i najzwyczajniej w świecie boję się, że skończę jak ten chłopak, zdolny poderżnąć gardło dla garści miedziaków. Dzisiejszej nocy, pod starym cmentarzyskiem, widzę szansę, jakiej szukałem od dawna. Mogę pomóc tej biednej dziewczynie, pogrzebanej żywcem i oddanej na pastwę nieznanego potwora. W zaszczurzonym, cuchnącym mieszkaniu, pośród pijackich majaków, unurzany w brudzie jak łabędź w portowych ściekach, mógłbym mieć jedno wspomnienie błyszczące niczym klejnot pośród szlamu – pamięć wydobytej na powierzchnię całej i zdrowej Anny.

Jeden pieprzony dobry uczynek, Eckharcie, i życie nabierze choć trochę sensu w tych rzadkich chwilach, gdy nie sączysz butelki.

– Dobrze – odpowiada w końcu.

Zamykam oczy i biorę głęboki wdech. Odwlekam moment, w którym rozpocznę starcie, choć wmawiam sobie, że to jedynie kolejna próba sił, tym razem z pomocą Anny.

– Eckharcie… – bardziej mruczy, niż mówi.

Pochylam głowę, aż końcówki szwów łaskoczą twarz.

– Ufam ci.

Błąd” ciśnie mi się na usta, ale gryzę język. Nie czas na żarty.

Wydostanę ją.

Prostuję palce raz jednej, raz drugiej ręki, skóra rękawiczek skrzypi przy każdym ruchu. Obracam głową na boki, zaciskając zęby, gdy ostre igły bólu przenikają szyję. Przed oczami spada gruba kropla błyszczącego śluzu.

Jestem gotów.

– Teraz! – krzyczę.

Muszę przyznać, że dziewczyna się stara. Piszczy, wierzga nogami, ręce osłonięte płótnem zaciska na moich przedramionach. Ma silne palce. Zaskakuje żabę. Uwalnia jedną nogę, bierze zamach i uderza coś ukrytego w puszystej ciemności. Krótki kwik stwora oznacza, że trafiła.

Moja kolej.

Ciągnąć. Do wyjścia. Do wyjścia.

Szarpię całun jak pies upragnioną kość. Zaciskam zęby z wysiłku, oczy pieką od łez, ale worek rusza z chrzęstem, pokonuje żałośnie mały dystans i zastyga. Czym prędzej przesuwam nogi, zmieniam ułożenie ciała i przyciągam siedemdziesiąt imperiali bliżej siebie. I jeszcze raz.

Mijam lampę, płomień drga obojętny. Waham się, ale biorę ją. Nie chcę zostać tu bez światła, a jeśli Tobiasz uciekł przed patrolem, wtedy i na powierzchni będę potrzebował ognia. Umiałbym trafić po ciemku przez cmentarz, ale nie z dziewczyną przy boku.

Ciągnę worek, przesuwam lampę, znów ciągnę. Żmudna, powolna robota. Droga jest prosta, choć na samą myśl o wciąganiu Anny pod górę ogarnia mnie rozpacz. Mięśnie rwą żywym ogniem, plecy domagają się odpoczynku.

Żabolud charczy w ukryciu. Oby zdechł, skurwiel. Żałuję, że nie mam publiczności. Patrzcie, drodzy obywatele Alkry, miasta brudu i zepsucia, spójrzcie na ów niecodzienny spektakl i nacieszcie oczy. Oto Eckhart, rycerz w lśniącej zbroi, ratuje niewinną dziewicę przed zakusami ohydnej bestii. Umazany trupim śluzem, poraniony i wymęczony, toczy bój okrutny i chwalebny. Skłońcie głowy, kmiotki! Oto przejaw cnót najwyższych.

Opadam z sił.

Przytulam twarz do lepkiej, miękkiej ziemi. Chłód koi rozgrzane policzki. Jestem zmęczony. Tak bardzo zmęczony. Biorę głębokie hausty powietrza, lecz jest tak ciężkie, że mam wrażenie, jakbym tonął w jednym z pobliskich stawów.

– Nie dam rady… – szepczę, bardziej do siebie niż do Anny, której zaufanie właśnie zawodzę. W pieśniach i legendach – jakie słyszałem za młodu – bohaterowie mimo ran wciąż parli dalej, walczyli i zwyciężali. Ja nie potrafię nawet podnieść głowy.

Patrzę w wątły płomień świeczki, przebijający zza brudnej szyby z pajęczyną pęknięć. Płonie spokojnie, niezachwiany, nad ślimaczą lawiną roztopionego wosku. Próbuję podnieść ociężałe powieki, ale opadają wbrew mej woli.

Którędy ten szczur dostał się do mieszkania?

W oddali słyszę głos, coś odpowiadam, ale nie potrafię sobie przypomnieć własnych słów.

Eckhart!

– Eckhart!

Mrugając, podnoszę gwałtownie głowę. Momentalnie przypominam sobie, gdzie jestem i wcale mi z tym nie lepiej. Długie gluty śluzu spływają z policzka, by zniknąć wśród szlamu na podłożu.

– Nie śpię – kłamię ze wstydem. Wiem, że nie dam rady dociągnąć dziewczyny do wyjścia.

– Rozerwij worek – proponuje Anna. – Pomogę ci.

Ha, rozerwać? Ale ma rację. Mogę wydobyć ją z tego płóciennego więzienia. Wiszący mi u pasa nóż może nie jest zbyt ostry, ale wystarczy. Krzywiąc twarz z bólu, sięgam po nóż.

– Uważaj – ostrzegam.

Nie zdołam przeciąć grubych sztywnych szwów, ale materiał to co innego. Najszybciej jak potrafię, tnę płótno, które opornie poddaje się ostrzu. Znam swojego pecha. Nie będę zdziwiony, jeśli żabolud zaraz wyskoczy z ciemności i znów ugrzęźniemy w przeciąganiu Anny. Zasłaniam sobą światło lampy, więc dalej tnę już na oślep, aż przestaję sięgać rękami reszty worka. Rozcięcie jest na tyle szerokie, aby dziewczyna zdołała wyjść. Gdy rozsuwa płótno, w półmroku dostrzegam zarys jej dłoni. Długie, grube palce pasują raczej do żołnierza niż drobnej dziewczyny. Mam nadzieję, że nie wpadnie w panikę, gdy zobaczy, gdzie jest. I tak nie ma dokąd uciec, pokrzyczy, uspokoi się i znikamy stąd jak najprędzej. Byle tylko żabolud nie zapragnął znów się pokazać. Może w końcu zrozumiał, że łatwiej znaleźć inny posiłek. Mało mu ciał? Siedzi pod pieprzonym cmentarzyskiem.

Anna wystawia głowę z worka, odsuwam się, aby dać jej więcej miejsca. Płomyk oświetla dziewczynę.

Cofam się z lodowatym szpikulcem strachu w żołądku jak spłoszona przez drapieżnika mysz. Nóż trzymam przed sobą drżącą ręką.

Rycerz w lśniącej zbroi spada z konia, marzenia o naprawie mieszkania, butelkach gorzały i biuściastych dziwkach rozpływają się jak mgła w promieniach słońca.

Słyszę w głowie śmiech Lotty.

Patrzę na błyszczącą od płomienia łysą czaszkę, obciągniętą szarą, pomarszczoną skórą. Czarne studnie oczu napotykają mój wzrok i coś zwane Anną rozszerza je w zdziwieniu.

Tkwimy w milczeniu całą wieczność, przyglądając się nawzajem, niezdolni wydusić choć słowo.

Gratulacje, Eckhart! Za każdym razem, gdy myślę, że sprawy zaczynają iść lepszą drogą, los kopie mnie w dupę i chichocze, gdy szoruję mordą po podłodze.

– Muszę się napić – stwierdzam krótko.

– Jesteś obcy! – mówi Anna, tym samym dźwięcznym, niewinnym głosikiem przestraszonego dziewczęcia. Kapłani zawsze wspominają, że nieludzie ryczą jak lwy, charczą, wyją, a nawet syczą. Aha. Komuś przydałaby się wizyta w podziemiach cmentarza.

Dziewczyna podnosi głowę, patrzy w głąb korytarza.

– Och...

Tak, och. Postrzeliłem jednego z jej pobratymców. Nieładnie. Niedobrze. Mam nadzieję, że to nie jakiś krewniak. Nie mam najmniejszej ochoty na walkę. Pozostaje ucieczka. Lampa spoczywa przy Annie. Mógłbym spróbować dosięgnąć, ale jeśli mnie złapie? Postanowione. Wracam bez światła.

Dziewczyna obraca się na brzuch. Spogląda na nóż. Chyba... Trudno stwierdzić z pewnością, gdy brak tęczówek.

– Nazywa się Ragin.

Mógłbym skorzystać z okazji, doskoczyć do niej, wbić nóż, podciąć gardło, nie zdąży się obronić, nie zdąży...

Nie oszukuj się, kochanie. Nie zrobisz tego.

– Stracił sporo krwi, ale przeżyje.

Twardziel z tego Ragina. Nie powiem, żebym skakał z radości.

– Nie zamierzał cię zjeść, prawda? – pytam jak ostatni głupek.

Anna patrzy teraz na mnie. Wieczorami, okutana w płaszcz, z twarzą ukrytą w cieniu kaptura, mogłaby wędrować po ulicach miasta i nie dałbym rady odróżnić jej od człowieka.

– Posiłkiem? – pyta ze szczerym zdumieniem. – Nie. Pomagał mi wrócić… do domu.

Milczy przez chwilę.

– Nóż nie będzie ci potrzebny. Nie zamierzam walczyć. – Wyciąga do światła swoje dłonie i obraca je, abym się dokładnie przyjrzał.

– Zatroszczył się o to.

Zaschnięte strugi krwi pokrywają końcówki palców; paznokcie, a raczej szpony wyrwano. Na przedramionach jaśnieją ledwo zagojone długie nacięcia.

– Dlaczego? Kto? – pytam.

– Duży człowiek. Gruby człowiek. Nazywali go Berreden. Pan Berreden. Berreden poeta – ostatnie słowo wypowiada ze wstrętem.

Nie wierzę w przypadki. Duży i gruby, o kogo mogłoby chodzić jak nie o Słowika?

– Złapali mnie, zabrali… – Mruga parę razy. Wpierw cienka błona zakrywa czarne oczy, moment później zamykają się grube powieki.

– Zabrali do jego domu – kontynuuje Anna. Przekrzywia głowę. – On cię tu przysłał?

Wypuszczam głęboki oddech.

– Możliwe. Prawdopodobne. Wynajął mnie otyły jegomość, bogaty, z cienkim głosikiem. Tytułował się: „Pan Słowik”.

– Słowik! Ptaki! – Prycha Anna. – Trzymał małe, kolorowe stworzonka w klatkach. Ich piski dręczyły mnie bez przerwy. Nienawidziłam ich. Nienawidziłam! Nie wrócę tam, Eckharcie – Słyszę w jej głosie desperacką pewność. – Wolałabym już umrzeć.

– Czego chciał? – pytam ze szczerej ciekawości. Kolekcjoner dziwactw? Niespełniony sadysta, któremu ludzie przestali już wystarczać?

– Krwi  odpowiada Anna. – Mojej krwi. Wasi… wysocy… wasi...

– Szlachta? Arystokraci? Bogacze? – podpowiadam.

– Tak. Arys-to-kraci – Smakuje nowe słowo. – Szukają doznań, wciąż nowych i dziwnych. Cudownych miraży i zapomnianych dźwięki. Tak słyszałam. Tak mówią Starsi. Handlujemy krwią. Niektórzy z waszych uczonych tworzą z niej narkotyk, silny i rzadki. Nawet kilka kropel jest warte fortunę, a posiadacie, tyle rzeczy, których pożądamy…

Nie wiem, czy chce wiedzieć co dostają w zamian za swą posokę!

– Berreden nazywał mnie swoją „muzą”. Trzymał w zamknięciu. Ale mamy sprzymierzeńców wśród twojej rasy. Pomogli mi uciec, opatrzyli rany i wyprawili cały pogrzeb.

Przemycili potwora na cmentarz w jedyny bezpieczny sposób. Sprytne.

Anna nabiera dłońmi garść zmieszanego z ziemią szlamu.

– Pozwól nam odejść, Eckharcie. Przekonam innych, aby pozwolili ci żyć. Nikt nie musi dziś umrzeć. Niżej, w głębinach, jest nas wielu, więcej niż możesz sobie wyobrazić. Żyjemy ukryci pod waszymi domami, pod cmentarzami i rozległymi katakumbami świątyń. Nie chcesz mieć w nas wroga, uwierz mi.

Przekona innych…

Nie wierz jej.

Wiem, Lotto, moja miłości.

A nawet jeśli faktycznie spróbuje i nie podoła? W końcu Ragin ledwo dycha i to ja wpakowałem mu bełt w gardło. Takich rzeczy nie puszcza się płazem. Naprawdę chciałbym żyć w strachu przed zemstą? Co jeśli pewnej nocy na schodach kamienicy rozlegnie się ciche, ostrożne człapanie szarych stóp. Gruba łapa opadnie mi na usta, stłumi krzyk i otoczony chrapaniem nieświadomych sąsiadów, żabolud z głębin zawlecze mnie w gdzieś w trzewia ziemi?

Zrobią to. Widziałeś ich. Skrzywdziłeś.

Potrzebowałem impulsu, aby opuścić Alkrę, ten pożałowania godny przybytek i w końcu znalazłem. Może to warte nawet więcej niż siedemdziesiąt imperiali.

– Odejdę, Anno. Obiecuję.

Twarz przyozdabia uśmiechem z koszmarów, prezentując cały zestaw pożółkłych zębisk. Za nią pojawia się Ragin, skurwiel ani myśli umierać. Próbuje ściągnąć z dziewczyny resztki worka.

– Jesteś dobrym człowiekiem, Eckharcie. Żegnaj – mówi Anna, po czym zaczyna pomagać pobratymcowi.

Tak, żegnaj Anno.

Cofam się tak prędko, jak potrafię. Upuszczam bezużyteczny nóż. Porzucam lampę. Para stworów, oświetlona dogorywającym płomieniem, przestaje zwracać na mnie uwagę.

Nie mam czasu do stracenia.

Kusza tkwi tam, gdzie ją zostawiłem. Chwytam za drewnianą kolbę. Do tyłu, Eckharcie, do tyłu. Cofam się dalej. Szukam po omacku ręką w szlamie. O ile pamiętam gdzieś tutaj wyplułem ten nieszczęsny bełt.

Jest!

Na wpół zagrzebany pocisk czeka cierpliwie. Podnoszę go i wycieram ze szlamu o zawilgocone ubranie. Jest cały w śluzie – nie poleci daleko.

Nie musi.

Anna dotyka lotek z wbitego w szyję Ragina drzewca. Leżą, ściśnięci w ciasnym tunelu, twarzami do siebie. Dziewczyna mówi coś, czego nie mogę dosłyszeć.

Wierzę, muszę wierzyć, że nie wykorzystałem jeszcze wszystkich szans rzuconych mi przez los. Naciągam cięciwę, jęczy cichutko, zbyt lekko, aby zaalarmować parę stworów. Bełt ląduje w rowku kuszy.

Celuję zdrowym okiem. Na tle światła widzę swą ofiarę idealnie. Przełykam ślinę. Po tym co zrobię, nie będzie już odwrotu.

Ale zrobisz to, kochanie, prawda? Dla mnie. Tylko tak opuścisz Alkrę. To nie złoto trzymało cię tutaj te wszystkie lata, nie gorzała. Zostałeś tu, bo boisz się zacząć jeszcze raz. Zrób to, Eckharcie. Spal za sobą mosty. Jestem z tobą. Pomogę ci.

Przykro mi, Anno. Nigdy nie wierz słowu pijaka. Nie jestem tak dobrym człowiekiem, jak myślisz.

Ale dobry ze mnie strzelec.

Kusza drga krótkim spazmem. Bełt wyskakuje, roztrząsając kropelki śluzu.

Leci, jak pięknie leci.

Cudownie, skarbie – przytakuje Lotta.

Wchodzi w głowę Ragina jak w miękkie błoto. Krew i odłamki czaszki pryskają na Annę, lampę i ściany.

Pędzę tyłem ścigany przez pisk wystraszonej dziewczyny. Jestem już daleko, gdy słyszę inny wrzask, pełen wściekłości i gorzkiej obietnicy:

– Eckhart! Znajdziemy cię! Znajdziemy!

Zobaczymy, ślicznotko. Znajduję resztki sił, sunę ku powierzchni. Nie wiem, co mnie bardziej napędza: strach czy potrzeba przytknięcia ust do butelki.

Chciałbym się obrócić, ale nic z tego. Lina leży wciśnięta w ziemię, widzę jej skręcone, pokryte śluzem zwoje. Gdyby Tobiasz wciąż pilnował na powierzchni, mógłby mi pomóc.

Docieram do miejsca, gdzie tunel się unosi. Przystaję na moment, by zaczerpnąć oddechu. Zapieram kuszę o brejowatą podłogę i podciągam się nogami. Mięśnie palą żywym ogniem, ale strach i pragnienie dodają skrzydeł. Bogowie, wszystko za łyk gorzały!

I dalej – monotonna, katorżnicza wędrówka. Nawet nie rozważam obecności strażników na górze. Co my być to będzie. I tak nie mam wyboru.

Wychodzę. Zmartwychwstały trup wśród grobowców.

Siadam w rozbebeszonej trumnie, chłonąc rześkie, czyste powietrze. Spokojna noc. Księżyc świeci w najlepsze, cisza wręcz przygniata; żaby zamilkły, deszcz ustał. Czuję się, jak ostatni żywy człowiek na świecie. Ani śladu strażników, właściwie, ani śladu nikogo. Tobiasza również. W porządku. Poradzę sobie sam. Wystawiam twarz ku niebu i tkwię tak z oczami radującymi się widokiem księżyca.

Cyrro, żałuję, że przestało padać. Opływam śluzem. Przywarł do mnie chyba w każdym zakamarku ubrania.

Uciekać. Najchętniej wziąłbym kąpiel i wskoczył do łóżka, ale nie mogę sobie na to pozwolić. Jeszcze nie. Uczyniłem, co uczyniłem i czas kuć żelazo póki gorące. Podróż kosztuje, a ja jeszcze nie zabezpieczyłem...

– Pan Eckhart?

Nie udaje mi się podskoczyć na tyle, by wyskoczyć z grobu. Ale niewiele brakuje. Ta noc robi cuda z moimi nerwami.

– Tobiasz? – pytam, gdy już odzyskuję mowę, a serce wraca z gardła na swoje miejsce.

Głowa chłopaka wyłania się znad krawędzi – zwykła, ludzka morda. Wypuszczam westchnienie ulgi. Mam ochotę wyściskać go i ucałować.

– Gdzie ciało? – pyta zdziwiony.

Głupiec...

– Zgadnij – odpowiadam cierpko i wyciągam rękę. – Pomóż mi wyjść.

Z obrzydzeniem, dotykając oślizgłej rękawicy, wyciąga mnie z grobu.

– Co się stało? Jest pan ranny? Strażnicy przeszli nieopodal, ale nawet nie spojrzeli w tę stronę, wyobraża pan sobie? Wolałem się mimo wszystko schować, co nie?

Przerywam gestem potok słów.

– Pić...

– Tak, tak, oczywiście – Sięga do kieszeni. Oczy świecą mi na widok metalowej flaszki.

Chodź do mnie, maleńka. Przyklejam do niej usta, jak do najsłodszej kochanki. Wódka pali mocno, drapie gardło, rozgrzewa żołądek. Idealnie. Ostatnie krople przestają płynąć. Niech to.

– Idziemy – mówię. – Zbieraj sprzęt jak najprędzej. Wyjaśnię ci wszystko po drodze.

 

***

 

To nie koniec roboty. Gnamy z cmentarza, jakby gonili nas Martwi Bogowie. Na ulicach, z dala od niebezpieczeństwa, opowiadam Tobiaszowi zdarzenia z tunelu. Trochę koloryzuję, nieco przekręcam, parę rzeczy pomijam, ale chłopak dostaje ogólny zarys. Na razie gorzała przegania senność, chłód nie daje się we znaki, nawet zadrapania i otarcia przestają doskwierać.

Zostawiamy sprzęt w magazynie i wyruszamy w stronę manufaktury Ibenów. W międzyczasie wprowadzam Tobiasza w swój plan.

Zaułek za garbarnią ma praktycznie niewidoczne przejście od strony gruzowiska starego domu. Spomiędzy nadkruszonych zębem czasu kamieni i cegieł spoglądamy na Słowika i jego ochroniarza.

Obaj stoją tyłem do zawalonego domostwa, wpatrzeni w wylot wąskiej uliczki, skąd spodziewają się ujrzeć naszą dwójką targającą ze sobą ciało Anny.

Dziś każdy przeżyje swoje rozczarowanie.

Słowik przestępuje z nogi na nogę, zapala fajkę, wypuszcza kłęby białego dymu. Łysy drab z pofałdowanym karkiem i w ciężkiej, skórzanej kamizelce tkwi nieruchomo. W ręku niesie latarnię o dużym płomieniu. Z pewnością gdzieś w ubraniu chowa ostrze albo dwa.

Obok nich, mały wóz zaprzęgnięty w obojętnego konia czeka na załadunek. Parę skrzyń, pewnie z towarami piętrzy się z tyłu, wśród nich jedna jest pusta. Tam chcą włożyć ciało.

Stare numery, które widywałem już nie raz.

Daję znak Tobiaszowi i wychodzimy zza skrytego w cieniu muru.

– Nie radzę nawet drgnąć – uprzedzam głośno.

Odwracają się momentalnie, zdumieni, aż Słowikowi z gęby wypada fajka i uderza o mokry bruk.

– Czerwony! – krzyczy grubas.

– Owszem. Jak mówiłem, zależy mi na pańskich pieniądzach.

Wlepiają oczy na wycelowane w nich kusze.

– Z tej odległości nie sposób spudłować – spoglądam na ochroniarza. Słowik nie powinien stanowić problemu, ale tego kolesia nie znam, a kogo nie znam wolę mieć na oku. Wygląda na profesjonalistę.

– Gdzie ciało? Gdzie Anna? – piszczy Słowik, próbując przebić wzrokiem ciemność za moimi plecami.

– Nie tam, panie Słowik. Anna postanowiła zostać na dole. Tam, gdzie jej miejsce.

Mój biedny klient wybałusza oczy, a tłuste usta zaczynają mu drżeć. Kolor jego twarzy przypomina świecący nad nami księżyc.

– A tobie, co do tego? – pytam draba, zanim Słowik odzyska głos.

– Zupełnie nic. – Dobra odpowiedź. Mierzy wzrokiem kuszę.  Jesteś pewien, że tak chcesz to rozegrać? Wieści się rozniosą.

– Każdy ma swoje powody, prawda? – mówię ze świadomością, że będę skończony w tym mieście. Sam tego chciałem. Po prostu zawiązuję luźne końce. Koleś milczy. Wciąż czeka na mój ruch.

– Może skoczysz na piwo, gdzieś tak na drugim końcu dzielnicy?  proponuję.

– W „Przyczajonym Psie” serwują niezłe… – odpowiada spokojnie. Twardziel, nie ma co, ale z kuszą nie wygra. Mało kto chętnie oberwie bełtem za pracodawcę. Z reguły tyle nie płacą.

– Powinieneś tam zajrzeć.

Kiwa raz głową i odchodzi bez słowa. Ciekawe, czy boi się, że wpakuję mu strzałkę prosto w plecy?

– Markus. Markus! – krzyczy za sługą oprzytomniały Słowik. Bez rezultatu.

Odwraca wzrok na mnie. Gdyby spojrzenie mogło zabijać, już byłbym martwy.

– Ty… mieliśmy umowę!

– Na martwe ciało, cwaniaczku. Wydobywam zwłoki, rozumiesz? Nie żywe potwory. Chciałeś ugrać powrót Anny moim kosztem. Omal tam nie zginąłem. Powiedziała mi wszystko. O narkotyku, o krwi. Chciałeś mieć jednego z tych stworów na wyłączność.

– Panie Czerwony, niech pan…

– Stul pysk. Tobiasz! Zobacz, czy naszemu przyjacielowi nie ciąży jakieś złoto.

Zrekompensuję sobie dzisiejszą noc.

Chłopak podchodzi do Słowika i przeszukuje mu kieszenie. Grubas aż kipi, aby coś powiedzieć, ale ma na tyle rozumu, by nie próbować przeszkadzać. Ciężki mieszek ląduje w ręku Tobiasza. Chłopak wraca do mnie, po czym rozplątuje sakiewkę.

– Będzie ze sto imperiali! – oznajmia zduszonym głosem. Wygląda na to, że Słowik zamierzał dotrzymać swojej części. Prawe czuję wyrzuty sumienia.

– Dawaj. – Biorę sakiewkę i chowam. Lepiej nie zostawiać takich pieniędzy w rękach chłopaka. Przy tej sumie łatwo o głupie pomysły.

– Zapłacę, proszę, zapłacę. Mam więcej złota! Potrzebuję tylko Annę… albo… albo kogoś takiego jak ona – Słowik nie zamierza odpuścić.

Znajdzie kogoś. Może nawet Tobiasz się skusi, o ile nie porzuci tego zawodu na rzecz czegoś bezpieczniejszego. Złoto wyśle pod Żałobne Pole jeszcze wielu awanturników. Nie sądzę, aby wielu doczekało zapłaty.

Uśmiecham się, daję znak Tobiaszowi i znikamy w cieniu, ścigani gasnącym echem próśb Słowika.

 

 

***

 

 

Tej nocy towarzyszą nam butelki trunku i naładowane kusze. Jemy do syta za zdobyte złoto, wymieniamy się opowieściami, gadamy o życiu i przyszłości. Tobiasz nie wyjedzie ze mną. Więc udzielam mu kilka rad, których z chęcią słucha i które, o czym obaj wiemy, równie chętnie zignoruje. Młodzi zawsze wiedzą lepiej. Niektórzy nawet przeżyją na tyle długo, aby zrozumieć swe pomyłki.

Trzymamy wartę na zmianę. Zasypiam zamknięty w sypialni wsłuchany w milczący wiosenny wieczór.

Śnię o Lotcie. Tańczy radosna wśród strzelistych świątyń, obwieszonych flagami Drassy. Chyba wiem, dokąd wyjadę.

Rankiem żegnam Tobiasza, zostawiam mu mieszkanie, niewielką część złota i ruszam do portu.

Stary Dabonn znów leży pod drzwiami. Kładę koło niego niedopitą flaszkę.

 

 

***

 

Wiele dni później kopię umocnienia przy zrujnowanej warowni w Drassie. Nadmorski kraj podnosi się po krwawo stłumionej rebelii i pracy nie brakuje.

Pewien niedawno przybyły z Alkry bard, przy kuflu wodnistego piwa, opowiada mi wieści i plotki, a z nich dowiaduję się w końcu czegoś o Słowiku.

Joachim Berreden, geniusz, wizjoner poezji. Dzięki poematom, przyciągającym tłumy pasjonatów sztuki, wkroczył jak taran na salony. Po moim wyjeździe nowe dzieła Joachima okrzyknięto szmirą, upadkiem geniuszu, a jego sława i uznanie zgasło niczym zdmuchnięta świeca. Wkrótce Słowik zniknął ze swej rezydencji i choć wielu uważało, że wyjechał okryty hańbą upadłego talentu, krążyły również bardziej mroczne plotki, o zamkniętych drzwiach sypialni, pilnowanej przez strażników i mokrych, błotnistych śladach stóp przy łóżku Joachima.

Wyglądało na to, że otyły miłośnik krwawego narkotyku spotkał się ostatecznie z Anną. I tym razem to ona przejęła rolę oprawcy.

Co do mnie, ciężka robota nie popłaca, zawartość sakiewki topnieje, a piwo sprzedają tu cienkie jak siki. Od tygodnia w pobliżu obozuje kompania najemników i myślę, że czas popytać, czy ktoś tam nie potrzebuje dobrego woźnicy…

Albo grabarza – dodaje Lotta.

 

 

Comments: 0