Rafał Łoboda

 

Dziewczynka na skraju zatoki

 

 

 

 

Tej zimy nie tylko ludzie byli głodni.

Brudna sukienka szurała o popękane klepisko. Ella skończyła rozpalać krzesiwem płomyczek w palenisku i teraz na czworakach podchodziła do Kamyka. Zwinięty na starym kocyku piesek sypiał ostatnio coraz dłużej i częściej. Boki mu się zapadły, a kości wystawały, jakby zamierzały lada chwila przebić skórę. Ella wyciągnęła dłoń i zaczęła wodzić paluszkami po psim brzuszku, opuszkami delikatnie naciskając zakryte brązowym futerkiem żeberka.

– Raz, dwa, trzy… – przerwała liczenie i zagryzła wargę, próbując przypomnieć sobie kolejną liczbę. – Mama mówi, że jesteś głodny i dlatego cię boli. – Nachyliła się do uszka Kamyka. – To tak jak mnie.

Pogłaskała ciepły łeb. Piesek obrócił na nią czarne oczka, strzygąc uszkami na znak, że słucha.

Ella wyjęła z ust duży guzik. Niedbale wytarła go o sukienkę, następnie położyła przed białym pyskiem.

– Mamusia mi dała. Na brzuszek. Jak będziesz go ssał, to będzie mniej bolało.

Kamyk wyciągnął język, powoli oblizał guzik i zamknął oczy.

– Nie potrafisz, prawda? – Ella zwiesiła głowę. Parę długich jasnych włosków spadło na twarz. Odgarnęła niesforny kosmyk, westchnęła głęboko, po czym włożyła guzik z powrotem do buzi. Ostrożnie wzięła pieska w ramiona. Był taki leciutki! Przytuliła się do niego policzkiem i zakołysała. Kiedyś znów będą razem biegać i bawić się cały dzień jak wtedy, gdy tata przyniósł go z targu – małą włochatą kulkę o barwie polnych kamieni.

Drzwi do izby otworzyły się gwałtownie. Ella dostała gęsiej skórki od powiewu zimowego mrozu, który nieubłaganie wdzierał się do środka chaty.

– Mama! – krzyknęła. Guzik wypadł z buzi na podłogę. Szybko podniosła go i schowała do kieszeni.

Mama weszła, czym prędzej zatrzasnęła drzwi. Prawie niknęła w grubych warstwach ubrania. Chudymi rękami zaczęła się powoli rozbierać. Zmizerniała twarz z podkrążonymi oczami i sinymi ustami sprawiała wrażenie, jakby ulepiono ją z wosku.

– Dobrze spałaś? – spytała i zakaszlała mocno.

– Tak. Czy dziś coś zjemy? Proszę. Jestem głodna i Kamyk też.

Ella nie musiała czekać na odpowiedź. Widziała ją na zmęczonej twarzy. Znów nic. Łzy napłynęły jej do oczu. Przytuliła się do mamy. Jej zimne ubranie cuchnęło wilgocią.

Nie było jedzenia. Została samotna chata na brzegu zatoki, z której pouciekały ryby, otoczona martwym lasem bez zwierzyny i leśnym runem ukrytym pod całunem grubego śniegu.

Mama nie mogła nawet pójść do wioski niedaleko. Mówiła, że nic tam już nie ma, bo źli żołnierze zniszczyli i spalili całą wieś. Kilka razy Ella spróbowała zapytać, co się stało z mieszkańcami. Z miłą panią Kamillą, która ostatniego lata dała jej wielkiego brązowego piernika, albo z panem Fesjanem i jego śmiesznymi kotkami, ale mama strasznie się wtedy denerwowała i nie chciała odpowiadać. Może uciekli przed żołnierzami? Ciekawe, kiedy wrócą? Ella nie chciała być tu sama z mamą i Kamykiem! Dlaczego tata musiał wypłynąć i dlaczego nie wraca? Dlaczego?! Chciał złowić więcej ryb, ale nie wracał już bardzo, bardzo długo. A przecież sam mówił, że nigdy nie wypłynie daleko w morze. Czasem, wieczorami, opowiadał Elli o podwodnych krainach i strasznych stworach z głębin lasu, a ona nakrywała się kocem, wystawiając tylko szeroko otwarte oczy. Kochała te chwile, nawet pomimo strachu – głęboki, silny głos taty, ciepły kąt i łagodny blask buzującego w palenisku ognia.   

Poczuła na włosach chłodną dłoń.

– Może pójdziesz nad wodę, Ello? Wypatrywać tatusia. A ja… ja poszukam czegoś do jedzenia.

Ella zagryzła wargi, aby nie płakać. Czasem wychodziła na skraj zatoki, popatrzeć na spokojne wody oraz szukać wzrokiem rybackiej łodzi z ojcem w środku.

– Już ciemno. Boję się.

Mama odepchnęła Ellę i podeszła do półki. Wzięła osełkę.

– Przecież znasz drogę, skarbie – powiedziała, wciąż odwrócona.

– A potwory? Tata mówił, że w ciemności żyją straszne stwory i… w morzu też i…

– Nie ma się czego bać.

– Ale tata mówił…

– Jesteśmy same! – ucięła mama. Cienie tańczyły na jej plecach. – To tylko bajki. Idź! – krzyknęła ostro.

Ella opuściła ramiona.

– Dobrze. Ubiorę się.

Odwróciła się, otarła oczy z łez, które nie wiadomo skąd się tam wzięły, i podeszła do dużej stojącej w zakurzonym kącie skrzyni z ubraniami. Założyła ciepłą kamizelkę z baraniego futra oraz czapeczkę. Na stopy wciągnęła grube skórzane butki, które tata kupił jej latem w wiosce, gdy złowił naprawdę dużo ryb. Zanim uciekły. Zanim odpłynął.

A może naprawdę jej się poszczęści i znajdzie coś na brzegu zatoki? Kiedyś trafiła na martwego ptaka, innym razem fale wyrzuciły na piasek śniętą rybkę.

– Uściskałaś Kamyka? – Mama patrzyła w ogień. Na jej twarzy wykwitł ciemny rumieniec o niezdrowym odcieniu.

Ella zawróciła spod drzwi. Jak mogła zapomnieć?! Objęła słabego psiaka. Na uchu poczuła delikatne muśnięcie mokrego języka.

– Bądź grzeczny – rozkazała, patrząc w czarne ślepia. Oczywiście, niepotrzebnie. Kamyk zawsze był grzeczny.

Otworzyła drzwi i ruszyła po zasypanej ścieżce. Nieustępliwy mróz podszczypywał policzki. Stawiała kroki ostrożnie, bez pośpiechu. Obracała głowę, rozglądała się, nasłuchiwała dźwięków, czujna i spięta. Skrzypienie śniegu pod stopami przypominało złośliwy rechot podziemnych ślepych stworów. Czy słyszy oddech nienazwanego upiora spomiędzy kniei, czy swój własny? A co, jeśli żołnierze, którzy spalili wioskę, przyjdą i tu? Może już teraz siedzą w pobliżu, obserwują w ukryciu i ostrzą długie noże? Plamy ciemności wśród drzew i krzewów łączyły się, zamieniały w powykręcane kreatury, odrażające, wielkie i… głodne. Zalane mrokiem lasy zdawały się poruszać, drzewa wyciągać długie ostre szpony.

Nie!

Nic tam nie ma. Świat zamarł w bezruchu niczym malunek na ścianie. Ani szumu fal, ani trzeszczenia nagich gałęzi; żadnych przybyszów czy zwierząt. Była jedynie ona, sama wśród martwej ciemności. Zacisnęła wargi, wbijając ząbki w język.

Nic tam nie ma – tak mówiła mama – tylko biały puch pod ciepłymi butami, obojętne drzewa i spokojne morze.

Na pewno.

Zeszła po łagodnym zboczu. Stanęła na zaśnieżonej plaży.

Woda w zatoce wyglądała niczym szklana tafla, prócz jednego wystającego punktu – wielkiego i gładkiego od fal kamienia, zwanego przez tatę Samotnym Opiekunem. Przed nim woda sięgała Elli do kolan, dalej dno opadało stromo i niespodziewanie.

Ella przeszukała kawałek plaży, ale nie znalazła niczego do jedzenia. Przykucnęła zmęczona, rysując paluszkiem w śniegu. Zamrugała powiekami, by powstrzymać łzy. Płacz na mrozie to nic przyjemnego. Przekonała się o tym nie raz.

Ciemność pęczniała, pożerała świat.

– Pomóż mi!

Ella uniosła głowę w stronę chaty. Prócz światła sączącego się przez zamknięte okiennice – znaku, że mama rozpaliła ogień – nie zobaczyła nikogo na szarym śniegu.

– Tutaj, kochanie!

Głos dochodził od strony… morza. Ella wstała i podeszła na skraj wody.

Ujrzała głęboki cień na spokojnej tafli wody, ledwie zarys ciemniejszy od zmierzchu. Słyszała powolny, miarowy plusk wioseł.

– Tata? – wyszeptała. Gula w gardle, którą nagle poczuła, niemal odebrała jej głos.

– Skarbie!

Rozchlapując lodowatą wodę, Ella popędziła prosto w morze, zapłakana, ale z uśmiechem na ustach.

– Tata! – krzyknęła w końcu, drżąc z zimna.

Zatrzymała się przy Opiekunie. Kilka kroków dalej czyhała głębia. Ella zmrużyła oczy, ale postać wioślarza, pracującego ciężko, by dopłynąć łodzią, zdawała się nieruchoma. Słyszała jego chrapliwy, wymęczony oddech.

– Skarbie, nie podchodź bliżej, to niebezpieczne – powiedział z ciemności.

– Tato, dlaczego tak długo nie wracałeś? – pisnęła. Nagle słowa nie chciały przestać płynąć. – Nie mamy co jeść! Jestem głodna, mama i Kamyk też i nic tu nie ma… i… i…

Coś wyleciało z łódki i plusnęło przy Elli, wzbijając fontannę kropel.

– Ryby, córeczko. Weź je. Świeże, dobre ryby. Musisz mi pomóc, kochanie. Mam kłopoty z łodzią. Nie, nie wchodź tutaj! – krzyknął, gdy Ella zrobiła ostrożny krok. Była gotowa popłynąć, byle pomóc tacie. – Czy mama może tu przyjść… albo ktoś jeszcze? Przyprowadzisz ich?

– Ale… – Przecież ona i mama zostały same. Wioski już nie ma. Ach! Tata wypłynął wcześniej i o tym nie wie.

– Jestem tylko ja i mama, tatusiu.

– Więc biegnij po nią, kochanie. Szybko!

Ella nie zapomniała o podarunku.

Para dużych ryb, oplątanych czymś, czego nie mogła dostrzec, leżała w wodzie. Czym prędzej je podniosła. Pod palcami wyczuła oślizgłe łuski i splecione wodorosty.

Pieczona ryba, zupa z ryby, wędzona ryba, duszona ryba. Teraz wszystko będzie dobrze. Tata wrócił i sprawi, że wszyscy przeżyją zimę.

Przyciskając ryby do piersi jak najdroższy skarb, Ella pobiegła na brzeg. Trzęsła się od przejmującego chłodu; zimna woda chlapała na sukienkę i kamizelkę, drażniła ostrym dotykiem gołą skórę.

Jednak Ella biegła, szczęśliwa i radosna, choć w ciągu ostatnich tygodni prawie zapomniała, jakie to uczucie. Jak dobrze, że poszła nad wodę. Powie mamie, że tata wrócił! Powie mamie!

Na plaży potknęła się i upadła w puszysty śnieg, z trudem wstała i ruszyła dalej.

– Mamo! – krzyknęła zachrypnięta. – Mamo… – Głos zastygł w gardle. Oddechy tworzyły w powietrzu wielokształtne chmury. Oblepiona śniegiem, z rękoma drętwiejącymi od ciężaru ryb, biegła najszybciej jak potrafiła, słaniając się wśród wszechobecnej ciszy. Blask ognia zza okiennic przyciągał ją jak nocną ćmę. Jeszcze nigdy ścieżka na górę nie wydawał się tak stroma i długa.

Te głupie, głupie nogi! Dlaczego nie chciały zrozumieć, że tata wrócił i potrzebuje pomocy?

W końcu dotarła do chaty. Zatrzymał ją gęsty zapach. Wciągnęła nozdrzami lodowate powietrze.

Jedzenie! Usta wypełniły się śliną, aż musiała głośno przełknąć.

Na chwilę wszelkie myśli zniknęły, a nogi same zaczęły iść.

Przez szpary sączył się cudowny aromat. Ella otworzyła skrzypiące drzwi.

– Tata… – wydusiła z siebie.

W zawieszonym nad paleniskiem garnku coś bulgotało. Obok klęczała mama, trzymając nóż, zastygła z pustym wyrazem twarzy i rozszerzonymi oczami.

Rękawy miała podwinięte, dłonie pokryte czymś czerwonym. A przy niej…

Ella nabrała głęboko powietrza, czując, jak podłoga ucieka jej spod nóg. Przytrzymała się drzwi.

Leżał nieruchomo. Mały i brązowy, z futerkiem sklejonym błyszczącą od blasku krwią. Łapki zakrywały pyszczek, jakby Kamyk wstydził się pokazać swej przyjaciółce w tym stanie.

Matka coś mówiła, ale Ella nic nie słyszała.

Chciała z całej siły zamknąć oczy, ale powieki, jak na złość, się nie słuchały.

Zabiła go. Zabiła i już nie ma Kamyka. Pozostał zlepek drobnych kości i mokrej sierści.

Zrobiła krok do przodu, potem jeszcze jeden. W głowie miała jedną myśl, jedno pragnienie – rzucić się na matkę z pięściami, bić i krzyczeć, wrzeszczeć, aż z płuc dobędzie się ochrypły skowyt.

Ale zdołała tylko iść powoli, chłonąc mdłe ciepło chaty oraz fetor gotowanego mięsa. Rzuciła ryby na ziemię. Grube, tłuściutkie dorsze o szarych łuskach, zaplątane w oślizłe wodorosty.

Krople krwi spływały bez pośpiechu po dłoniach matki, spadały leniwie na podłogę.

Kap, kap.

– Skąd to masz?

Ella milczała, wbijając wzrok w ciało swego jedynego przyjaciela. Usłyszała parę kroków, po czym Kamyk zniknął, przykryty kawałkiem brudnej szmaty.

Matka klęknęła przed Ellą, chwyciła ją za ramiona.

– Skąd masz ryby?

Zabiłaś go. Zabiłaś go. Zabiłaś go.

– Tata – wyszeptała, nie odrywając wzroku od wybrzuszenia pod starą tkaniną. Ciemne plamy, wykwitające na powierzchni, przypominały nocne kwiaty. Świat wydawał się taki odległy jak gwiazdy na niebie. Ella drgnęła. – Wrócił.

Wciąż stała, gdy matka się ubrała, po czym odpaliła świeczkę w latarni od płonącej żagwi.

– Pokaż mi gdzie. Chodź!

Nie! Ella wzdrygnęła się, gdy dłoń oblepiona zaschniętą krwią Kamyka chwyciła ją za rękę i szarpnęła. Zimne łzy sunęły wzdłuż rozpalonych policzków. Nie będzie słuchać! Nigdy więcej! Lecz matka ciągnęła zbyt mocno, a ona nie miała dość sił, aby walczyć.

Tata…

Tak! Opowie tacie, co strasznego się stało! Opowie i będzie tak mocno płakać, aż tata przytuli ją, pogłaszcze i nakrzyczy na mamę!

Ella pragnęła położyć się gdzieś, odpocząć i płakać w spokoju, z dala od matki, z dala surowego, zimnego świata. Może w kącie chaty, gdzie wcześniej Kamyk… gdzie on…

Ale matka szarpała i ciągnęła ją przez skrzypiący śnieg, bez chwili wytchnienia, aż oczy Elli zamykały się ze zmęczenia. Obeszły chatę, zeszły ostrożnie po ścieżce, przystanęły na skraju plaży. Gęste chmury przysłaniały gwiazdy i księżyc, zamieniając niebo w czarny aksamit. Wątły płomień świeczki dygotał jakby ze strachu.

– Jonathan? Jon? – krzyknęła matka.

Przez chwilę nic się nie działo i Ella zadygotała ze strachu, że tata znów odpłynął, albo łódź zatonęła z nim w środku.

– Tato… – szepnęła.

– Kochanie, pomóż mi! – Dobiegło z ciemności i Ella odetchnęła z ulgą. Gdyby tylko Kamyk mógł usłyszeć tatę. Dlaczego mama nie poczekała? Przecież tata już wcześniej wypływał na długo. Z pewnością burza zabrała go gdzieś daleko, ale zawsze powtarzał, że trafi do domu!

Mama wbiegła w morze. Ella skrzywiła się na wspomnienie zimnej wody, ale zacisnęła pięści i podążyła za nią.

Jeszcze ten ostatni raz – a potem tata się nimi zaopiekuje.

Biegła za światłem, drżącymi ustami wydmuchując skąpe obłoczki pary.

Mama szurała po dnie ciężkimi butami. Dziesiątki bąbelków i fal łamały równe zwierciadło wody, by umrzeć chwilę później.

– Jon? Gdzie jesteś?

– Przy kamieniu, kochana. Jest z tobą mała?

– Tak, ale dlaczego? – spytała. Mimo to podeszła i stanęła przy Opiekunie. Wilgotna powierzchnia głazu zamigotała w świetle setkami rozbłysków.

A potem mama uniosła latarenkę.

Splątane wodorosty zamiast włosów. Pokryta ciemną breją czaszka z pustymi oczodołami, w których środku spoczywały drobne muszle. Pulsujące zielone liny glonów owijały się wokół szczęk, podtrzymywały z trudem zwisające luźno strzępy ubrania i niknęły gdzieś w mroku, naciągnięte jak sznurki trzymane przez lalkarza z wiejskiego jarmarku.

Ella bardzo pragnęła krzyknąć, ale choć otworzyła usta, nie dobiegł z nich żaden dźwięk. Gdzie się podział tatuś? Kto…, co to? Czy to znaczy, że nie będzie więcej jedzenia?

Powie mamie, aby wracały. Do chaty, do tłustych dorszy i rozpalonego, bezpiecznego ognia. Nawet martwy Kamyk nie wydawał się teraz tak straszny. Z dala od ciemności, lodowatej wody oraz żyjących w niej strachów, o których wieczorami opowiadał tata. Wierzyła, że to tylko bajki.

Wracajmy…

Mama obejrzała się. W pełnych zrozumienia oczach na pobladłej twarzy odbijał się smutny blask świecy.

– Uciekaj!

Czarna, gruba macka owinęła się wokół jej pasa, pociągnęła, i w mgnieniu oka mamy już nie było. Latarnia spadła z pluskiem. Płomień umarł, zostawiając drżącą Ellę samą pośrodku wszechobecnej czerni.

Coś wielkiego wynurzyło się z głębiny. Cuchnęło szlamem i zgniłymi rybami.

Gdzie mama? Co się dzieje? Umysł Elli znieruchomiał. W końcu zrozumiała ostatnie słowo matki. Rzuciła się do ucieczki.

Na nodze poczuła obcy dotyk. Czegoś lepkiego, silnego, spragnionego życia.

Szarpnęło.

Zdążyła krzyknąć nim upadła, a lodowata woda zalała jej płuca.

Tej zimy nie tylko ludzie byli głodni.